2023-12-07
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Gdańskie ultra (czytano: 1523 razy)
Wybiegam z lasu na przedmieścia Gdyni, osiedle domków jednorodzinnych. Przede mną zawodnik „ordynarnie” idzie po płaskim ! Nie mogę być gorszy. Też sobie pójdę. A co ? Limit mnie nie goni. Tym bardziej, że teraz jest trochę pod górę...
Po raz pierwszy na pomysł startu w Garmin Ultra Race w Gdańsku wpadłem podczas „pandemicznej jesieni” 2020 roku. Szaleńczo szukałem wówczas jakichkolwiek zawodów, w których mógłbym wziąć udział. Bieg na początku grudnia, po terenach leśnych, miał szansę się odbyć. Nie odbył się. Wówczas zapisany byłem na 53 km.
Minęły trzy lata i oto w lipcu 2023 musiałem zejść z trasy K-B-L, na 40 km (ze 108).
Rozpadły mi się buty (Asics) i kilkukrotnie skręciłem nogę, aż spuchła i nie dało się zawiązać szczątek obuwia. Zapragnąłem wówczas jak najszybciej „odbić” sobie to niepowodzenie, zwyczajnie „odkuć się”. Pomysł na bieg w Trójmieście powrócił.
Jednak tym razem postanowiłem się lepiej przygotować i wybrałem najdłuższy, dostępny dystans, 84 km. Zainwestowałem w porządne buty (Hoka Speedgoat 5) i nową, jaśniejszą latarkę i choć czas do startu dłużył się niemiłosiernie (ostatnie długie wybiegania wykonywałem na „oparach oparów”) to jednak 2.12. wyruszyłem w mroźną noc z kwatery do oddalonej o 3 km linii startu:
Godzina 4:50, przy Instytucie Budownictwa Wodnego, koło gdańskiego zoo, 150 biegaczy. Jest zimno, jest ciemno, jest nieprzyjemnie. Spiker podgrzewa atmosferę. Zakładam komin, zapalam latarkę, chwytam w ręce kije (na trasie jest trochę śniegu, ścieżki są wydeptane a na tak długim dystansie warto będzie odciążyć nogi) i ruszam. Trochę się obawiam, że zgubię trasę w mroku. Zegarek za słaby na tracka a ja się „lubię” gubić. Od początku czuję, że idzie mi ciężko, mimo to staram się podążać szybko i pilnować biegaczy lub światełek przede mną.
Dobrze ! Kilkukrotnie ktoś z grupy wykrzykuje „tędy” i błądzący zawracają na właściwą drogę. Odblaski są ale słabo widoczne. Czyżbym miał jednak za słabą latarkę ? Nie, kiedy zostaję sam świeci wyraźnym „płomieniem”. Zgubiłem światełka z przodu, odwracam się, co jakiś czas pojedyncze błyski rozświetlające mrok. Świetnie, że leży śnieg bo księżyc ledwo widać zza chmur. Jest ponuro ale nie jest strasznie. Działa adrenalina. I tylko w głowie obawa, że się zgubię na początku biegu. Doganiam trójkę biegaczy i trzymam kontakt. Robi się jaśniej. Jest 7. Myślałem, że potrwa to trochę dłużej, wschód słońca dopiero za 45 minut. Widać już dobrze tasiemki i strzałki, trasa jest dobrze oznaczona. Docieram na pierwszy punkt żywieniowy po 22 km w dobrym czasie (2h12) i na dobrym miejscu (20) choć mocno zmęczony. Jem bułkę z kremem czekoladowym, kawałek banana i opijam się lodowatą colą. Żele zachowuję na później. I ruszam. Następny punkt za 14 km. Szybko zostaję sam na trasie i wówczas dopada mnie zmęczenie. Przeogromne. Tak jakby wszystkie nieprzespane noce z ostatniego roku wróciły do mnie w jednej chwili i chwyciły za ręce. Wciąż biegnę ale czuję, że za chwilę każde wzniesienie będzie pretekstem do marszu.
Czekam na te wzniesienia ! Bo przecież przed 30-tką nie wypada iść po płaskim !
Wzniesienia są lecz krótkie i niezbyt wymagające. To nie góry. Lecz jest ich sporo.
Liczę ile przede mną jeszcze tego „zmuszania”. Jak nie liczyć, ponad 50 km. Nie brzmi to kolorowo. Lecz jest jakieś urozmaicenie na trasie. Wybiegam z lasu na przedmieścia Gdyni, osiedle domków jednorodzinnych. Przede mną zawodnik „ordynarnie” idzie po płaskim ! Nie mogę być gorszy. Też sobie pójdę. A co ? Limit mnie nie goni. Tym bardziej, że teraz jest trochę pod górę. Potem jest nawet tunel pod jezdnią, schodami w dół i schodami w górę. I punkt żywieniowy (35 km). A na nim ciepła herbata. Opijam się do nieprzytomności ;-) I rosół. Nie ryzykuję, „stawiam na żelki”. I ruszam. Pod górę. Jest koło 9. I nagle, po wejściu do lasu, kończą się oznaczenie. Idę prosto, wracam. Idę w lewo, wracam. Krzyczę. Nie ma do kogo. W końcu pojawia się dwójka: „Macie track ?”.”Mamy. Trzeba iść prosto.” Idę za nimi ale z obawą. Zawracam. Czekam na następnych. Tamci nie wracają. Kolejna, trzyosobowa grupka. Też mają track. Idę więc z nimi. Tu trasa jest mocno pagórkowata i raczej pod górę, ponadto powalone drzewo i strumyk. Pomagamy sobie nawzajem. Gdybym był sam pewnie skończyłoby się kąpielą. Ale jest dobrze. Przebiegamy pod autostradą i z powrotem, po 2-3 km pojawiają się oznaczenia. Uciekam kolegom, patrzę na zegarek. Za chwilę „strzeli” 40 km. Półmetek i pierwszy, z przewidzianych dwóch dystansów stricte maratońskich za nami. I właśnie kiedy ma „strzelić”...wyłącza się. I nie daje się włączyć aż do końca. Kolejne 44 km przemierzę bez zegarka pytając, co jakiś czas, innych uczestników o godzinę i aktualny
dystans :-/ I wpatrując się w profil trasy na numerze startowym. Zawsze kiedy wydaje mi się, że za chwilę zbiegnę do kolejnego punktu żywieniowego dystans do pokonania okazuje się znacznie dłuższy. Morale trochę się, mimo to, poprawia. Przechodzę w tryb „małych kroczków”. Biegnę z górki i na płaskim, podchodzę pod każde niemal wzniesienie i „wzniesionko”. Nareszcie widzę w oddali namiot ! To przepak na 53 km.
Zmienię ciuchy na suche, posmaruję otarcia i pobolewające kolano. Mija mnie dziewczyna z prędkością TGV (a może ja się toczę jak furmanka ?). Jest czwarta w stawce. Pyta się czy daleko jej do trzeciej. Dwadzieścia minut. Będzie walczyć. Takie to są różnice na tym dystansie proszę Państwa ! Tymczasem przepak okazuje się małym namiotem bez jednej ściany. Nie zmieniam więc ciuchów, tylko się smaruję.
Banan, cola, coś tam jeszcze i zbieram się na trasę. „Jeden Pan zrezygnował”. „A ja też mogę ?”-pytam. „Nie, da Pan radę, następny punkt z rosołem za 10 km”.
Słabo w to wierzę ale ruszam szeroką leśną płaską drogą, samotnie. I teraz jest najtrudniejszy czas. Do tego drzewa idę, do następnego biegnę i tak krok za krokiem, metr za metrem. Mozolnie. Już jakieś 55 km a ja zjadłem jednego żela, dwa banany, pół bułki z czekoladą i żelki. Teraz myślę, że mogłem więcej...Dogania mnie kolega z Wielkopolski. Maszerujemy sobie i podbiegamy dobre 5-6 km rozmawiając, nie przejmując się tempem. Nikt nas nie mija. To mi było potrzebne, towarzystwo w tym momencie biegu, alibi, żeby nie spinać się i nie przejmować. Kolega mówi: „Po 50-tym to już walka o przetrwania” a ja mam wrażenie, że u mnie to się zaczęło 20 km wcześniej...
Znów Gdynia i ten sam punkt żywieniowy co na 34 km. Teraz jest 63 i już nie proponują rosołu. Ale wciąż jest ciepła herbata. I pojawia się ważny cel: zdążyć przed zmrokiem ! Słońce zachodzi o 15:30. Jest prawie 13:00 i 21 km do pokonania. Zostawiam kolegę na punkcie (ma rodzinny „support”) i ruszam znów do tunelu, schodami w dół, schodami w górę. A potem trasa odbija bo całość poprowadzona jest na jednej, 84-kilometrowej pętli. Tak duży jest to park. Truchtam chodnikiem wzdłuż cmentarza i znów do lasu. Biegiem po płaskim i z górki, kije pracują pod górkę. Etapami. Wkrótce trasa łączy się z trasą na 53 km. Robi się „ciaśniej”. A ścieżki prowadzą teraz poboczami wzniesień. Ustępujemy sobie drogi. Pojawiają się nawet schody a na ich szczycie...stok narciarski. Lekko pruszy śnieg. Biorę drugiego żela i biegnie mi się lepiej i dłużej. Kolejni biegacza na trasie, których wyprzedzam, sam też czasem jestem wyprzedzany, motywują mnie do częstszego biegu. Motywacją jest też bliskość mety i perspektywa zmroku. Docieram do ostatniego punktu. Stąd już tylko 11 km do finiszu. Dzwonię do Rodzinki: „Będę za 1:15-1:30. Będziecie ?” Będą.
I odliczam w głowie metry. Wciąż się dłużą. Wreszcie na 3800 metrów przed metą „przyczepiam się” do kolegi, któremu track odmierza dystans. „Ważne abyśmy mieli czas poniżej 11h bo to zawsze 10 z hakiem”-mówi. A ja mam kolejny motywator. Biegniemy, idziemy, w końcu 2 km przed końcem,na wąskiej ścieżce, postanawiamy, nie umawiając się, że nie będziemy już robić przystanków. Czuję się całkiem nieźle, zupełnie nie jakbym miał ponad 80 km „w nogach”. Trasa faluje aż w końcu, po stromym zbiegu, wybiegamy na asfalt. Jest szarówka. Jeszcze prawie kilometr. A ja czuję jakbym miał dynamit w nogach. Euforia finiszera ? Wydłużam krok i „lecę”;-) Pojedynczy kibice biją brawo, kulejący biegacze, których mijam, również. Skręt w lewo, prawo i brama. Tylko kilka metrów. Wznoszę ręce do góry. Mam to ! Zrobiłem podwójny maraton w zimie, w lesie, na zakończenie potwornie wyczerpującego roku !
Bez zegarka ;-) Czas: 10:49:44 i 49 miejsce. Czy mogło być lepiej. Mogło.
Lecz nie ważne. Ważna jest meta ! Podchodzi Rodzinka. I jest fajnie. Bo wreszcie mogę zakończyć sezon biegowy. „Odkułem się”. Jest satysfakcja :-) Duża.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Jacek Reclik (2023-12-15,12:37): Fajna relacja, gratuluję mety 👏👏👏 i pozdrawiam, też tam byłem, ale na 53 km Henryk W. (2023-12-16,21:55): Z wielkimi emocjami czytałem relację. Gratuluję zaliczenia, wyniku i relacji.
|