2021-11-24
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Dwa kręgi Piekła (czytano: 1454 razy)
Kiedy byłem...kiedy byłem małym chłopcem...podczas ferii zimowych widziałem narciarzy “śmigających” z Czantorii. Pomyślałem wówczas, że też kiedyś będę tak “śmigał”. I choć nauczyłem się jeździć na nartach to od wielu lat już tego nie robiłem, z obawy o moje stawy przed sezonami biegowymi. Nie znaczy to jednak, że Czantoria nie dla mnie ! O nie ! Mogę sobie na niej “pośmigać” i w dół i w górę na przednówku zimy, jednej nocy nawet kilka razy. W ubłoconych butach, z kijami, na czworakach, na pupie.
“Piekło Czantorii” to nie bieg. To ciągła wspinaczka i zsuwanie się po błotnisto-kamienistym stoku albo szaleńcze po tym stoku pędzenie (jak ktoś potrafi). Nie ma na tej trasie płaskich, odpoczynkowych odcinków.
“Piekło Czantorii” niechybnie wymyślił jakiś masochista i żeby on jeszcze to sobie sam przemierzył ale co roku udaje mu się skusić około 1000 podobnych “wariatów”, którzy mają do wyboru cztery dystanse. Można biec jedną pętlę (23 km-Bestyja), dwie (Pieron) lub trzy (Przepieron). Jest też dystans najkrótszy - Bestyjka.
“Piekło Czantorii” reklamuje się jako “najtrudniejszy bieg w Polsce”. Nie w dystansie tkwi jednak tajemnica, tylko w różnicy wzniesień. Na pętli (łącznie z dojściem do mety) jest to ponad 2000 metrów.
Co zatem skłania taką gromadę ludzi żeby pokonywać taką upiorną trasę w najbardziej “parszywym” miesiącu roku i to jeszcze, w znacznej części, nocą ?
Siedzę i piszę cztery dni po biegu, uda wciąż bolą, a ja nie potrafię odpowiedzieć.
Czuję jednak dumę z samego siebie wspominając momenty, w których dotykałem kolejnych kręgów piekieł własnej wytrzymałości i siły woli. Chyba nigdy nie zbliżyłem się tak blisko krawędzi a może nawet nie postąpiłem krok dalej...ale po kolei:
Start o 2:30, przy dolnej stacji kolejki, pod balonem. Czołówki zapalone, kije w dłoniach, stu czterdziestu uczestników Pierona rusza. Czuje się ogólną ekscytację i podniecenie. Zmęczenie wieczorem, którego powinno się ale nie sposób było usnąć jest teraz nieważne. Dwieście metrów z górki, raźno, a potem zakręt i pierwsze podejście pod Czantorię. Lasem. Na drzewach odblaskujące znaki, dookoła jasne lampy czołówek i migające czerwone. Stukot kijów, szum odzieży. Jest ciepło, niektórzy wybrali krótkie spodenki. Przesuwam się do przodu. Zdecydowanie lepiej podchodzę niż zbiegam. Trzeba to wykorzystać. Podejście jest długie, baaardzo dłuuugie. A potem zbieg. Raptowny, stromy, drga światło latarki, kamienie lecą spod stóp. Mam jeszcze sporo siły (i odwagi), nie używam kijów jako podpórek.
Z siarczystym przekleństwem padam na ziemię po raz pierwszy. “Nic ci nie jest”- pyta kolejny zbiegacz ale nim zdążę odpowiedzieć jest już 20 metrów niżej. Nic. Normalka.
Zbiegam dalej, korzeń, wywrotka numer dwa. Oddechu mi nie brakuje, klnę trochę za głośno. Zbieg się kończy, zakręt. Zapinam znów kije na dłoniach bo zaczyna się kolejne podejście. Żmudne i długie, wciąż w ciemnym lesie. I kolejny zbieg. Ostrożniej ale uda już zaczynają cierpieć, kolejna wywrotka. Na razie jest sucho ale wkrótce zaczynam widzieć drobne kropelki, białe w blasku latarki. Mżawka. Odrobinę łagodniej. W zasięgu latarki dwie osoby. Rozmawiamy. Mija pierwsza godzina, “strzela” szósty kilometr...Punkt żywieniowy jest na czternastym zatem jeszcze jedna godzinka i...łyk wody z bukłaka, znów się wspinamy. W prześwitach drzew widać oświetlone nocnym światłem Wisłę i Ustroń...wciąż mży. Kolejny zbieg, choć właściwie już nie zbiegam tylko się zsuwam, mżawka uczyniła błoto. Podbijam kamień, który spada z impetem na prawą kostkę, potykam się o następny i energicznie macham rękami żeby nie upaść. Tym razem się udało ale leżę 100 metrów dalej. Kolano, przecięte leginsy, ręce całe w błocie nie ma o co wytrzeć.
Leci z czoła i z nosa. Trzeba zachować się jak futbolista ;-) Podnoszę się, brnę dalej.
Wolniej, uda mówią, że może lepiej już skończyć. Mijają mnie kolejni, górscy kamikadze. Jeden zbieg jest tylko po to żeby stanąć pod balonem a następnie wspiąć się pod stok narciarski na Małą Czantorię (Poniwiec). Czy ja już pisałem, że wymyślił to jakiś masochista ? Ludzie się wloką ciężko dysząc a ja strzepuję wyschnięte błoto z dłoni, chwileczkę czemu ona taka ciemna...czerwona...ale piecze tylko trochę a wody z bukłaka żal, wytrzymam ! Podrywam się do biegu na szczycie wzgórza jakby niesiony euforią, że się już skończyło ale zaraz jeszcze bardziej gwałtowny zbieg, baaardzo, baaardzo długi. Podpieram się a mimo to i tak dwa razy leżę. Mam wrażenie, że trafiam na każdy kamień, który tam leży. Znów kamikadze. Zwątpienie ale to przecież już 20 km, za chwilę podejście a ja lubię podejścia ;-) Mija trzecia godzina, drugie, leśne podejście na Czantorię. Dłuższe i bardziej mozolne. Ale zdecydowanie lepiej niż z góry. Często myślę, że gdyby nie zbiegi byłbym całkiem blisko czoła. Mimo zmęczenia wyprzedzam parę osób. I punkt pomiaru, niemal na szczycie. “Daleko do końca pętli ?”,” 2 km,z górki “- odpowiada organizator.No super !
Kolejny zbieg faktycznie jest wyjątkowy. Tym razem to mieszanina błota i trawy czyli odkryty stok. No to jak tu nie przewrócić się ze dwa razy. Otwocki tuptacz potrafi !
Kończę pętlę w 3h45’. Potem się okaże, że byłem wówczas piętnasty. Całkiem nieźle choć zupełnie o tym nie myślałem. Cieszyłem się, że do limitu czasu daleko (5,5h) więc może nie będę schodził z trasy. Banan, rodzynki i herbata na drugim punkcie odżywczym przywracają siły. To co, Panowie, druga pętla. Jeszcze z pięć godzin i będziemy na mecie !
Ruszamy ! Zaczyna świtać. Nareszcie. Może nie będę się tak przewracał (na pierwszej pętli leżałem siedem razy). Krew z ręki zmyta, kolano nie krwawi, cały w błocie ale walczę dalej. W końcu to już znajome “wertepy”. Pierwsze podejście, z mozołem, wydaje się jakby było dwa razy dłuższe niż cztery godziny wcześniej. Znów mży.
Samotnie, daleko z przodu migająca lampka, z tyłu, za drzewami, czołówka. Szarówka poranka. Ale słońca nie widać. Jest wszystkoogarniająca mgła. Teraz czuję się sam ze sobą, zatapiam się w zmęczeniu, wpadam niemal w letarg...ale, uwaga, zbieg ! Trzeba uważać. Tym razem bez wywrotki więc trochę śmielej ale to błoto...Jednak tempo dużo słabsze. Teraz 6 km pokonuję w półtorej godziny. Idę sam, we mgle, po grząskim gruncie, nie myślę bo brak mi sił na myślenie ale idę. Zbieg, podejście, zbieg...trzeci punkt żywieniowy. W namiocie łakocie, owoce, zupa i pyszne ciasto. Zwykle poprzestaję na pomarańczach ale tym razem próbuję wszystkiego, bo za chwilę, za namiotem jest balon...a za nim wejście na Poniwiec. Poruszamy się jak w mleku po odsłoniętym stoku. Obok mnie kolega na trzeciej pętli (Przepieron). “Jestem tu już czwarty raz, nie wiem dlaczego”. Ja też nie wiem i nie rozumiem. Ale gramolę się dalej. Kilometr pod górę w 26 minut. Jeżeli wcześniej jeszcze podbiegałem to ten stok pozbawia mnie sił całkowicie. Idę, obok mnie fotograf. Zagaduje a ja cieszę się, że będę miał choć jedno zdjęcie z piekła. “Zawsze przyjeżdżamy z żoną na jedną pętlę ale teraz mam kontuzję, żona biegnie”. “Dlaczego ?”- pytam. “Jest strasznie ciężko ale to wciąga i chce się wracać”. Czy ja jestem w jakimś Matrixie ?
I znowu karkołomny zbieg ale wiem, że już przedostatni. Kilka osób mnie wyprzedza. Zaczynają się osoby z najkrótszego dystansu. Czy jestem już “czerwoną latarnią” biegu ? Nie jestem. Przedostatnie podejście pod Czantorię. “Pęka” dystans maratoński. Mój 37. Jestem dumny i wiem, że z trasy już nikt mnie nie wygoni. Jeszcze zsunięcie się po mokrym stoku (znów mży) z ósmą wywrotką “w pakiecie”.
“Nikt nie widział. Walczymy” - krzyczy do mnie znany biegacz górski, mijając.
I zostaje już tylko końcówka.
Końcówka ma tylko 1400 metrów ale jest nią podejście (już piąte) pod Czantorię. Odsłonięte, pod kolejką linową. Wygląda to jak procesja galerników. Ludzie po wielu godzinach walki, słaniając się na nogach i chwiejąc niepewnie stawiają kroki na ścieżce, która jest coraz węższa i bardziej stroma. Widzisz to wszystko przed sobą i odliczasz kroki. Podejście trwa ok 30-40 minut więc ludzi oglądasz w tym czasie sporo.
Widzisz aż po samą górę gdzie kolejka gondolowa ucieka z pola widzenia a osoby, kolejno wchodzą w białą, puchową mgłę i nikną. Czas apokalipsy.
I w końcu znajduję się na progu mgły i podciągam tam gdzie kończy się ziemiste podejście a zaczyna trawiasty stok. Wchodzę w mgłę lecz mety ciągle nie widać.
Jeszcze 300 metrów. Chwiejne postaci zrywają się do ostatniego wysiłku.
Jest wiatr. No wiatru zdecydowanie nam tu brakowało.
“Pieron- to do mnie- może być pobiegł chociaż ostatnie sto metrów”.
Zbieram się więc, podbiegam, podnoszę kije do góry i przebiegam matę po 9h4’37” jako 28 uczestnik. Za mną jeszcze 52 “Pieronów”. Wszyscy osiągnęliśmy ostatni krąg piekielny, sześćdziesięciu osobom to się nie udało.
Siedzę, z wciąż bolącymi udami, zastanawiając się: czy było warto ? Tak, na pewno tak ! Czy zrobiłbym to jeszcze raz ? Czy wiem już dlaczego ludzie tutaj wracają ?
Nie wiem. Dalej nie rozumiem...
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu paulo (2021-11-25,08:23): To jest coś, z tych beztroskich zabaw z dzieciństwa. Umorusany, często zziębnięty, ale wracać do domu nie było czasu :) Uważam, że to super odskocznia od codzienności i przeżycie, które nigdzie nie można sobie tak po prostu kupić. Wyciągnąłeś z życia kolejną wisienkę na torcie :) Marco7776 (2021-11-25,22:35): Oj tak Pawle, wyciągnąłem naprawdę wielką wisienkę z naprawdę wielkiego tortu ! Tych emocji nie kupisz w supermarkecie. Czasem nie wiesz ile masz "w sobie" dopóki nie poddasz się próbie. Jacek Reclik (2021-11-29,16:30): Naprawdę dobrze napisane, z takim zadziorem. Stosując Twoje słownictwo, to ja zrobiłem jeden krąg, stąd duży szacunek dla Ciebie Marco7776 (2021-11-29,23:42): Dziękuję Jacku :-) Jeden krąg Piekła to wciąż krąg piekielny ;-)
|