Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [54]  PRZYJAC. [85]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
zbig
Pamiętnik internetowy
Pamiętnik Marudy.

Zbyszek Kapuściński
Urodzony: 1972-07-13
Miejsce zamieszkania: SZCZECIN
216 / 241


2018-09-27

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Para biegaczy z nizin - kontra 90 kilosów po górach! SPT90 (czytano: 426 razy)

 

Swiss Peaks Trail 90
czyli para biegaczy z nizin - kontra 90 kilosów po górach.

DYSTANS: 90km
PRZEWYŻSZENIE: +5600m / -6500m
TRASA BIEGU: Alpy Zachodnie, Alpy Sabaudzkie, kanton Valais
START: Finhaut, Szwajcaria, 08:30, 08-09-2018r
META: Le Bouveret, 01:30, 09-09-2018r
LIMIT: 24h, (8 punktów żywieniowych, jeden przepak)
ITRA: 5pkt.
TRUDNOŚCI TECHNICZNE: 8/10
MOTTO ZAWODÓW: „from glacier to lake” (z lodowca do jeziora)

Zapisanych na bieg: 276 osób
Bieg ukończyły: 193 osoby
Biegacze pochodzili: z 15 krajów, najwięcej ze Szwajcarii, Francji i Belgii.
(*Z Polski tylko nasza dwójka).



W dniach 02.09 - 09.07.2018 w sercu Szwajcarskich Alp odbył się festiwal biegowy o nazwie Swiss Peaks Trail. Była to 2 edycja. Festiwal ten skupił w sobie aż siedem biegów. Ich trasy poprowadzono wysoko w Alpach. Biegi rozegrano na dystansach 360km, 170km, 90km, 45km, 35km, 15km oraz był jeszcze biathlon składający się z pływania w Jeziorze Genewskim na czymś w rodzaju deski z wiosłem na dystansie 4km i biegu 7,5km . Meta wszystkich zawodów znajdowała się nad pięknym Jeziorem Genewskim w porcie jachtowym Valais. Dystans 360km pojawił się dopiero w 2018 roku.
Ja i Ewa zdecydowaliśmy się wziąć udział w biegu na dystansie 90km z (przewyższeniem 5600m i obniżeniem 6500m).
Do tego biegu byliśmy bardzo dobrze przygotowani, ponieważ dopiero co, jeszcze w lipcu przebiegliśmy razem bieg 51 kilometrowy usytuowany pod kultową północną ścianą Eigeru.
Jak nam poszło pod Eigerem?
Bardzo dobrze! Startując w klasyfikacji par mieszanych zajęliśmy wtedy 6 miejsce na 50 par. Prawda jest taka, że powinniśmy wtedy zająć piąte miejsce, ponieważ trzecia para szwajcarska oszukiwała, czego byliśmy świadkami na trasie, ale to szczegół. Na trasie biegało nam się różnie. W zgodzie i niezgodzie, w słońcu i deszczu, w wietrze i mgle, ale ostatecznie połączeni wspólną walką o dobrą lokatę w szczęściu dotarliśmy do mety. Eiger Ultra Trail 51 pozostawił nam miłe wspomnienia.
Co robiliśmy po Eigerze?
Ja trochę biegałem i chodziłem z synem po Tatrach (Orla Perć, Gerlach…), a Ewa w tym czasie przebiegła upalny maraton Solidarności w Gdańsku zajmując 4 lokatę!
Następnie oboje udaliśmy się w Alpy i tam ostro trenowaliśmy. Codziennie wbiegaliśmy bardzo wysoko, choć czasem trudno to było nazwać biegiem. Zdobywaliśmy aklimatyzację i górskie biegowe doświadczenie. Wzmocniliśmy nasze nogi i głowy. Nigdy wcześniej nie przebiegliśmy jednorazowo 90-ciu km i do tego w tak wysokich górach, dlatego do tematu podeszliśmy bardzo poważnie.
Co robiliśmy przed samymi zawodami?
Zdobyliśmy biegowo Wissigstock 2887m, Engelberger Rostock 2818m, Rotgratli 2559m, Bella Tola 2345m, Barrhorn 3610m, oraz podjęliśmy próbę biegowego zdobycia Titlis 3238m (do wysokości 3000m) i czterotysięcznika Weismiess 4017m (do wysokości 3850m).
Były to bardzo intensywne i wyczerpujące treningi, ale konieczne. Przyniosły nam dużo przyjemności i wytrzymałości niezbędnej do ukończenia zawodów Swiss Peaks Trail 90.
Jak wyglądały zawody?
Pobudka o 3 rano. Wyjście po ciemku, jazda w nocy serpentynami z kwatery do La Bouleve Mieszkaliśmy we Francji pół godziny drogi od miejsca startu z powodu powszechnie panującej w Szwajcarii drożyzny, więc do przejechania mieliśmy kawałek drogi. Do tego stres, żeby się nie spóźnić na pociąg. Pociąg specjalny został, podstawiony tylko dla biegaczy SPT 90. Miał wyruszyć o 7.00, ale wyruszył z lekkim opóźnieniem. W połowie drogi przesiedliśmy się do czerwonego szwajcarskiego Mont Blanc glacier-ekspresu, który dalej piął się między przepaściami w stronę najwyższej góry Europy. Swoją stromą trasą wzbudzając wśród pasażerów strach i respekt do gór. Na serpentynach co chwilę wykrzywiał się raz w prawo, to w lewo niczym wijący się wąż boa, a wszyscy trail-biegacze latali na boki niczym pasażerowie polskich tramwajów.

START
Do Finhaut dojechaliśmy około godziny 7.00. Tu trzeba było się ubrać. Niska temperatura zmusiła nas do ukrycia się w pobliskim budynku szkoły. Przeczekaliśmy pół godziny, po czym udaliśmy się na zwyczajowa rozgrzewkę. Gdy zegarki pokazały godzinę 8.00, a biegacze nadal byli w rozsypce nie wytrzymałem i poszedłem do pana z mikrofonem zapytać, dlaczego jeszcze nikt nie startuje? Odpowiedział mi, że start przeniesiono na 8.30, ponieważ organizatorzy nie dali rady zaopatrzyć punktów żywieniowych na czas i jakieś tam nieznane kłopoty organizacyjne wynikły im po drodze. Ogólnie wszyscy tu rozmawiali po francusku, więc nie dziwota, że tylko my nie wiedzieliśmy o zmianie godziny startu. Rozgrzewka okazała się więc przedwczesna jako, że ostatecznie wystartowaliśmy o godzinie 8.30.

WYŚCIG NA 90km.
Ruszyliśmy. Pogoda tego dnia była idealna. Gorąco i słonecznie, ale bez opadów. (w poprzednim roku była śnieżyca). Od razu było bardzo stromo pod górę, a asfaltowa droga miała wiele zakrętów. Nastromienie raczej chłodziło biegowe zapały, więc po prostu grzebiąc ostro kijami w asfalcie jak reszta towarzystwa szybko zdobywaliśmy wysokość. Non stop pod górę. Pierwszy 30 kilometrowy odcinek zawodów był bardzo malowniczy. Zieleń raziła w oczy, dużo roślinności, wysokie trawy. Widoki stromych ścian zapierały dech w piersiach. Było wspaniale, cudownie. To chyba najpiękniejszy bieg w jakim mi przyszło wystartować. Mijaliśmy górskie jeziora, tamy. Strome zbiegi po skałach sąsiadujących z wodospadem. Dwukrotnie przyszło nam przebiegać przez długie linowe mosty. Wraz z przebiegniętymi kilometrami krajobraz zmieniał się jak w kalejdoskopie. Spotykaliśmy na trasie zupełnie płaskie alpejskie łąki, parki, lasy z gigantycznych rozmiarów sosnami i modrzewiami. Bardzo często trasa przebiegała przez krowie pastwiska. Należało uważać, żeby przypadkiem nie potknąć się o druty elektrycznych pastuchów. Do tego mozaiki krowich placków przegradzających biegowe ścieżki niczym pola minowe. Alpejskie krowy z wielkimi dzwonami na szyjach wybałuszające oczy na kolorowo wystrojonych ultrasów. Najbardziej zapamiętałem bardzo ostrą, biegnąca stale do góry, wijącą się, trawiastą grań z wąziutką na 40 cm ścieżynką na grzbiecie. Wznosiła się ona na ponad dwa tysiące metrów, a swoim wyglądem dawała poczucie bezpieczeństwa. Jednak spoglądając w dół z obu stron wyglądała okropnie groźnie. Upadek z niej nie dałby człowiekowi żadnej szansy na przeżycie. Tylko sznurkowa barierka z prawej strony dawała złudne poczucie bezpieczeństwa. Wraz z narastającym zmęczeniem zaczęliśmy z Ewą odliczać czas kolejnymi punktami żywieniowymi. Chyba na przedostatnim z nich były miękkie figi. Zjedliśmy ich kilka dla urozmaicenie naszej diety. Przeżuwaliśmy je przez kilka kilometrów, jakby to było coś wyjątkowego. Szczególnie dłużył mi się prosty i stromy odcinek leśnej drogi, który wiódł do ostatniego punktu żywieniowego. Przez jakiś czas nawet myśleliśmy, że z powodu późnej pory Szwajcarzy zdążyli go zwinąć, ale nieoczekiwanie się pojawił. Szybko nabraliśąmy wody i pozostał nam już ostatni całkowicie leśny odcinek. Mieliśmy ze sobą po dwie latarki ładowane przez USB. Ewa zużyła trzy (petzla i dwie silvy), natomiast ja przebiegłem wszystko na jednej silvie. Ostatnie 10 kilometrów, kiedy w dole zobaczyliśmy jezioro Genewskie i tylko odmierzaliśmy wysokość, biegliśmy non stop, jak w transie. Stawialiśmy duże kroki. Lecieliśmy w dół jak ptaki. Obawialiśmy się, czy jakaś zawodniczka nas nie przegoni i przez to Ewa nie straci swojej pozycji. O swój wynik nie dbałem, ponieważ na samym początku zadecydowałem, że całe zawody pobiegnę wspólnie z Ewą. Na dobre i złe. To było dobre rozwiązanie, ponieważ dzięki temu, że było z kim rozmawiać, czas szybciej mijał obojgu. Jednak przy zaprogramowanej na rywalizację głowie, każda utrata pozycji wywołuje w biegaczu niezadowolenie. Wreszcie wybiegliśmy z lasu i ujrzeliśmy miasteczko i port. Teraz lecieliśmy jak strzały. Dochodziła 1.30, a bardzo chcieliśmy mieć szesnastkę z przodu. Przyśpieszaliśmy. Gdy znaleźliśmy się kilkaset metrów od dmuchanej bramy, jeszcze trochę przycisnąłem, ale Ewa zawołała, że chce być ze mną razem i żebym nie cwaniaczył, że i tak będę pierwszym Polakiem na mecie. Lekko zwolniłem. Chwyciliśmy się za ręce i dobiegliśmy. Poczuliśmy ogromną ulgę i spełnienie. Udało nam się. Czas 17 godzin 00 minut 02 sekundy. Cholera jasna. Zabrakło 3 sekund! Co tam. Wynik do poprawienia, ha, ha.

ZWĄTPIENIE
Pamiętam, jak mniej więcej na 10 kilometrze byliśmy na bardzo długim i stromym podejściu na przełęcz Col d’Emaney 2441m. Podczas podchodzenia mogliśmy zobaczyć prawie wszystkich zawodników. Tych z przodu i nasz ogon. Ogon nie był mocno rozciągnięty i kończył się jakieś 150m poniżej. Powiedziałem do Ewy. Zobacz, biegacze wcale nie są mocno rozproszeni i nie jesteśmy daleko od końca. Do tego akurat w tym momencie wyprzedziły nas dwie kobiety. Ewa zaczęła powątpiewać w końcowy rezultat.
- Co my tu robimy? Przecież będziemy na szarym końcu!
-Nie przejmuj się tym. Przecież to dopiero początek. Jeszcze wiele może się zmienić! Biegnijmy tylko na ukończenie, a potem się zobaczy - powiedziałem
-No tak, ale wszyscy nas wyprzedają…
Już po pierwszym punkcie żywieniowym okazało się, że duża część biegaczy którzy tak gnali przed nami rozsiadła się na wodopoju i popasie. Zmęczyli się i teraz potrzebowali dłuższej chwili na odpoczynek. Na każdym punkcie działo się tak samo. My uzupełnialiśmy wodę i w drogę, reszta rozsiadała się na dłuższe posiłki. Niektórzy na chwilę pokładali się na zielonej trawce. Nie byli to tylko biegacze z dystansu 170km, lecz również z naszego, 90km.
W miarę upływu czasu wyprzedzaliśmy jakieś zawodniczki. Starałem się je liczyć, ale całe liczenie brało w łeb po wbieganiu na kolejne punkty żywieniowe. Panował na nich chaos i pośpiech. Skupialiśmy się tam tylko na szybkim tankowaniu wody i poszukiwaniu kawy. Raz, mniej więcej w połowie dystansu zmieniliśmy skarpety na świeże.

NIE SĄDŹ LUDZI PO WYGLĄDZIE.
Przed zawodami, jeszcze w pociągu który nas wiózł na start przeszła obok nas para. Oboje wyglądali na kompletnych amatorów. Zwykłe, nawet chyba nie-trailowe buty, bawełniane szare koszulki. Do tego brak sylwetki biegaczy. Od razu rzucili się w oczy. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy na trasie kobieta o której mowa w połowie trasy nas dogoniła i …z lekkością wyprzedziła. Do tego biegła z mocno rozstawionymi i uniesionymi do góry łokciami, jakby dopiero zaczynała przygodę z bieganiem. Na płaskim odcinku oczywiście ją dogoniliśmy i wyprzedziliśmy. W końcu jesteśmy z nizin, ale na kolejnym zbiegu znów nas odstawiła. Nie pamiętam, czy na punktach ją zgubiliśmy, ale nie należy osądzać umiejętności biegaczy po ich wyglądzie, bo czasami można się mocno zdziwić.

PO ZACHODZIE SŁOŃCA
Kiedy słońce postanowiło udać się na odpoczynek i zaszło w oddali za stromymi ścianami Dent du Midi, przyszła pora na wypróbowanie naszych czołówek USB. Moja akumulatorowa SILVA TRAIL Runner II USB spisała się bardzo dobrze i wytrzymała do końca. Ewy PETZL Reactik + dość szybko padł. Ewa zmieniła więc latarkę na rezerwową SILVĘ Ninox 2x. Ta również nie dała rady. Ostateczne pożyczyłem jej mojego Ninoxa 2x. Po upalnym dniu zrobiło się chłodno. Trzeba było wrzucić na grzbiet coś cieplejszego.

WALKA DO KOŃCA
Ostatnie 10km to było coś. Non stop lekki zbieg z dużą ilością gwałtownych zakrętów na dość miękkim podłożu. Nie było dużych kamieni i skałek, tylko żwir i korzenie drzew. Tu mogliśmy wreszcie rozwinąć skrzydła. Lecieliśmy w dół, jak w transie. Byle zobaczyć Jezioro Genewskie, a potem maszty jachtów przepowiadające, że meta już blisko.

ŚWIĘTOWANIE I REGENERACJA
Na mecie byliśmy o 1.30 w nocy. Nie było fanfar, chóru Aleksandrowa, hawajskich dziewczyn z kwietnymi naszyjnikami ani cheerleaderek z pomponami, ani orkiestry dętej. Była cisza i spokój. Był środek nocy. Spisano nasze numery startowe, zdaliśmy czipy, zamiast medalu otrzymaliśmy klapki regeneracyjne HOKA, co nas mocno uradowało, bo o takich marzyliśmy. Do tego po firmowym małym piwie z napisem Swiss Peaks Trail oraz mottem zawodów. Po imprezie została nam również bardzo fajna koszulka firmowa od sponsora głównego zawodów Compressport. Teraz czekał nas jeszcze półgodzinny powrót autem na kwaterę i kąpiel. Na późną kolację jajecznica.
Na drugi dzień udaliśmy się na kąpiel w pobliskim basenie, a potem na spacer. Zimny prysznic i bardzo lekki automasaż nóg zdziałały cuda. Nasze mięśnie czworogłowe ud były bardzo spuchnięte. Mocno wczoraj oberwały. Jeszcze kilka dni będą dochodzić do siebie.

RYWALIZACJA WCALE NIE KOŃCZY SIĘ NA MECIE, CZYLI WALKA Z ORGANIZATORAMI O WYNIK
Po zawodach nie obyło się baz przygód. Nie dość, że we francuskim ośrodku przez trzy okrągłe dni pobytu użeraliśmy się z obsługą o niedziałający internet, to jeszcze gdy wreszcie zaczął on działać okazało się, że Ewy w ogóle nie ma na liście wyników. Nie istnieje. Na facebookowej stronie organizatora SPT same wyrazy niezadowolenia z powodu nieprawidłowych pomiarów czasów. Narzekania na firmę która dokonywała pomiarów. Nie wiem dlaczego, ale czipy, które otrzymaliśmy w biurze zawodów były bardzo dziwne. Wyglądały jak breloczki do kluczy z diodą i przyciskiem na środku. Zapytałem w biurze, do czego służy ten przycisk. Czy nie do wzywania pomocy? Pani była całkowicie niezorientowana w temacie. Odpowiedziała mi, że do niczego. Dla zabawy wcisnęła mi ten przycisk. Zaświeciła się czerwona lampka. Powiedziała, że po prostu musimy mieć tego czipa ze sobą i to wszystko. Do dziś nie wiem, czy przypadkiem ten przycisk nie służył do aktywacji czipów. W każdym razie Ewy czip ani razu nie zadziałał. Byliśmy spisywani na punktach i mecie. Legitymowaliśmy się obsłudze swoimi numerami. W klasyfikacji końcowej ja byłem, a Ewa zaginęła bez śladu.
Po tygodniu i napisaniu dziesięciu maili oraz dziesięciu wiadomości na FB, wysłaniu zdjęć z biegu i skanów z zegarka biegowego Ewy wreszcie wynik mojej partnerki pojawił się w tabelce. Mimo tego czuliśmy się mocno zdegustowani całą sytuacją. Bieg kosztował 130CHF, do tego bardzo trudne i wymagające przygotowania. Pobyt w Szwajcarii dla Polaków jest bardzo kosztowny, wszystko jest tutaj cztery razy droższe niż w kraju.

NASZE WYNIKI
W klasyfikacji wyróżniono cztery kategorie wiekowe: juniorzy, seniorzy, weterani-(1) i weterani-(2). W kategorii weteran man (1) byłem jedenasty, a Ewa w weteran woman(1) trzecia. W open mężczyzn 43/173, a Ewa w kobietach 7/20. Ogólnie dobiegliśmy na 49 i 50 miejscach na 193 biegaczek i biegaczy. Czyli nie najgorzej.

CZY POLECIĆ TEN BIEG INNYM
Oczywiście, że tak. Byłem na 10 alpejskich czterotysięcznikach, biegałem pod najwyższą górą Austrii, pod Eigerem, pod Silvrettą i z ręką na sercu mogę napisać, że trasa tego biegu jest przepiękna i godna polecenia. Widokami nie odbiega z UTMB kultowego celu każdego ultrasa- górala. Zresztą dystans 360km, chyba częściowo pokrywa się z trasą UTMB. Oznakowanie trasy idealne i nie budzące żadnych wątpliwości. Szczególnie wbiegi i wybiegi z punktów żywieniowych świetnie oznakowane. Bez możliwości pobłądzenia i straty cennych minut. Organizacja wzorowa, oczywiście poza wyborem firmy zajmującej się pomiarem czasu. Tutaj stawiam wielkiego minusa. Wolontariusze pomocni, pomoc medyczna widoczna na trasie.

PLANY NA PRZYSZŁOŚĆ
W przyszłości chciałbym zaliczyć CCC (100km), Zermatt Marathon, Bieg 7 dolin w Krynicy 100km, albo Lavaredo Ultra Trail. Na pewno chciałbym tu jeszcze wrócić. Nad wspaniałe Jezioro Genewskie. Może na Swiss Peaks Trail 170km?


Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora







 Ostatnio zalogowani
marian
13:40
malkon99
13:13
Rychu67
13:07
chris_cros
12:56
orfeusz1
12:55
zecikos
12:51
martinn1980
12:33
LukaszL79
12:08
platat
11:43
romangla
11:42
fit_ania
11:09
Henryk W.
11:07
42.195
10:54
Bartuś
10:38
zbig
10:22
StaryCop
10:05
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |