2013-05-10
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Walka ze Smokiem ... (czytano: 600 razy)
Bieganie zawsze sprawiało mi przyjemność. Początkowo niewinne, niezbyt długie truchty zaczęły zastępować coraz dłuższe dystanse, ćwierć maratony, półmaratony… Aż w głowie dojrzała myśl, nigdy wcześniej niedopuszczana, by zmierzyć się z maratonem. Prawdziwym, pełnym Maratonem. Czy taki bieg mógł mieć cokolwiek wspólnego z przyjemnością? Obawiałam się, że nie.. jednak pokusa sprawdzenia, co czuje człowiek na mecie, po ponad 42km była silniejsza. Od tego momentu zaczęły się moje przygotowania do „królewskiego dystansu”.
Grudzień, styczeń, luty… Miesiące ciemne, zimne, zaśnieżone i średnio zachęcające do wynurzania się spod koca – ja spędzałam na treningach. Praca, dom, przedszkole i studia podyplomowe– a między tym średnio 40-50km tygodniowo + sala gimnastyczna. To tutaj właśnie podczas gry w koszykówkę, Darek ochrzcił mnie „Pchłą”, która później uporczywie jak psa trzymała się myśli, że musi się udać.
Bieganie zimą po chodnikach nie należy do najprzyjemniejszych, kilometry się ciągną, tym bardziej, że trasy w pobliżu poza miastem mamy piękne, ale gdzie indziej można biegać w tych egipskich ciemnościach? 5:20 rano lub 18:00-20:00 wieczorem nie dawały wyboru. Odskocznią były niedzielne biegi po lesie i czwartkowe treningi grupowe. To na nich koledzy udzielali mi wielu cennych rad pomocnych w przygotowaniach i wspierali w chwilach zwątpienia, których nie brakowało. To z nimi 16 km mijało szybko i przyjemnie.
Zima też minęła, choć tak w ostatniej chwili przed maratonem, bo jeszcze na moim „starcie kontrolnym” na półmaratonie w Poznaniu śniegu nie brakowało. Ostatnie 3 tygodnie i nadszedł TEN dzień!
Do Krakowa wybraliśmy się rodzinnie, z mężem i synkiem. Do hotelu dotarliśmy już w piątek, sobotnie przedpołudnie przeznaczyliśmy na zwiedzanie, a popołudniu wybrałam się do biura zawodów, by poczuć klimat maratonu Tam spotkałam Darka, z którym wybraliśmy się na Pasta Party (osobiście mi nie smakowało, ledwo ruszyłam, a Darek nienasycony makaronem wciągnął dwie kiełbasy z grilla). W drodze do hotelu jeszcze spacer przez Rynek, kawa przy Sukiennicach i spotkanie z drugim naszym kolegą klubowym – Markiem, który również przybył z całą rodziną. Później już tylko prysznic i próba uspokojenia myśli, które nie pozwalały zasnąć.
Poranny scenariusz już wszyscy znają: kawa, śniadanie, to, co najważniejsze i możemy ruszać. Od wyjścia z hotelu było czuć, że to święto maratończyków: na przystanku – biegacze, w autobusie – też… Adrenalina rośnie… Docieramy na miejsce i Marek nas zostawia, ponieważ tego dnia gra ważną rolę – biegnie w roli Pacemakera na 4:30.
Robimy rozgrzewkę i ustawiamy się na linii startu pośród 4500 podobnych nam szaleńców. A więc to już? Z jednej strony zdenerwowanie, z drugiej dziwny wewnętrzny spokój. Część mnie pyta: „co ja tu robię? Przecież nikt mnie nie namawiał!”, a druga część odpowiada: „Wszystko jest zaplanowane, będzie dobrze..”. Do tego mam przy sobie doświadczonego maratończyka, który postanowił towarzyszyć mi na trasie mojego debiutu.
Jak powiedział mistrz olimpijski w maratonie z 2008 roku, Samuel Wanjiru „W maratonie idziesz na wojnę, musisz walczyć”. Ja miałam w głowie: „idź i wygraj walkę ze swym Smokiem Wawelskim – ciałem, umysłem i słabościami…”. Strzał… i zegar zaczyna odliczać czas… Pierwsze kilometry są czystą przyjemnością, pogoda, w odróżnieniu od sobotniego upału, sprzyja nam – przyjemny chłód i delikatna mżawka, która zupełnie nie przeszkadza. Biegniemy swobodnie i w dobrych humorach, choć od początku w skupieniu. Kibice są cudowni, trasa ciekawa, a oddech wyrównany Docieramy do 10km i nie wierzę, że to już. Biegnie się tak lekko, że Darek, który pilnował mojego tempa daje sygnały, że przyspieszamy. „Nie za szybko, bo na koniec zabraknie!” – poucza. Wiem, że ma rację, ciągle mam w głowie przestrogi słyszane nie raz: „maraton zaczyna się po trzydziestym kilometrze”… Dlatego staram się panować nad nogami, które chciałyby szybciej…
Trzynasty kilometr – Darek wręcza mi banana, którego złapał na poprzednim punkcie odżywczym. Nie byłam głodna, jednak posłuchałam kolejnej rady mojego prywatnego Pacemakera, który już do końca biegu pilnował, żebym piła i jadła. Niczym kelner, przed każdym punktem brał moje „zamówienie” i dobiegał do mnie na trasę to z kubkiem wody, to izotonika…. To z bananem, to z odżywką… Było to dla mnie bardzo wygodne – nie musiałam zwalniać, wybijać się z rytmu, przepychać przy stołach.
Biegniemy dalej, powoli choć sukcesywnie wyprzedzając kolejnych biegaczy. Gdzieś obok biegnie kobieta z flagą Francji doczepioną do włosów. Darek krzyczy: „Viva la France” Biegaczka uradowana takim przywitaniem odpowiada coś z uśmiechem.
Zbliżaliśmy się do połowy dystansu, gdy zauważyłam, że trasa nie jest oznakowana pionowymi znakami. Były jedynie na asfalcie. Zaczęłam też czuć delikatny przykurcz w stopie. Obleciał mnie strach: „no to teraz się zacznie!”. Ale na półmetku czekała na nas niespodzianka, która na chwilę pozwoliła zapomnieć o niedogodnościach: wieki telebim, a na nim teksty dla kibiców, które można było wcześniej wysyłać poprzez stronę organizatorów. Gdy czujniki odczytały nasze chipy, na telebimie pojawił się tekst:
„ŁABĘDZIE DWA
DAREK I PCHŁA
PĘDŹCIE JAK RAKIETA
JUŻ NIEDŁUGO META”
Pierwszy kryzys dopadł mnie na 28km. Wydawało mi się, że bardzo zwolniłam, choć tak nie było. Po prostu biegło się ciężej, ale tempo utrzymywałam na podobnym poziomie. Wtedy już chyba myślałam o kilometrach, no i czekałam na ten słynny Trzydziesty – ścianę… Pomyślałam wtedy: „u mnie to chyba nie będzie ściana – tylko Mont Everest”… Zastanawiałam się, gdzie jest Marek… Powinniśmy gdzieś go już doganiać, a jego nie było widać. Zaczęło wiać… Do tego przed nami bardzo długa prosta pod górkę. Poczułam, że słabnę. Na szczęście na górce kolejny punkt odżywczy dodał mi sił, a w chwilę potem było już widać balony na 4:30… Trzydziesty drugi kilometr, dwa zdania wymienione z Markiem i do przodu. Znowu czułam się dobrze. Zbiegliśmy na ścieżkę przy Wiśle – pięknie tam było, i tak wiosennie.
Po jakimś czasie nogi mnie już mocno bolały, pupa jeszcze bardziej… Dużo osób maszerowało.. Ja do tej pory nie zatrzymałam się nawet na moment i wcześniej nawet o tym nie myślałam. Ale teraz kołatała mi myśl: „jak dobrze byłoby się zatrzymać choć na moment”! Walczyłam z tym długo w myślach, aż wypowiedziałam to na głos…: „jak tak patrzę na tych ludzi, którzy idą.. to też mi się chce iść” Darek zapytał: „jak bardzo w skali 1-10 chce Ci się iść?”. Pomyślałam „11!!!”, ale wtedy raczej nie nadawałabym się na Szewczyka – Dratewkę walczącego ze smokiem. Dlatego z rozwagą powiedziałam „7”. W odpowiedzi usłyszałam: „no to jeszcze biegniemy” I biegliśmy… i nawet śmialiśmy się jeszcze. 33… 34….35… Udało się dobiec do punktu, gdzie przemaszerowałam odcinek ok. 100-200 metrów. I znowu weszliśmy w rytm. Darek zaczął pocieszać: „jeszcze tylko 5km”, „jeszcze tylko 3!!”..”dasz radę! Pomyśl, że jesteś już na Strzyżewskiej górce” Nie do końca mu wierzyłam Ale tak było! Choć mety nie było widać, byliśmy blisko… I znów kibice, okrzyki zagrzewające do walki resztkami sił. Czuję, że łzy napływają mi do oczu… Czuję, że z jakichś zapasów rezerwowych otrzymałam dawkę sił na finisz. Mogę przyspieszyć! Chcę przyspieszyć! I robię to! Nogi jak dwa automaty robią to, co od ponad czterech godzin… Wtedy zauważam podbiegającego do mnie synka, który chce przekroczyć ze mną metę. Niestety nie potrafię zapanować nad ciałem, które działa jak w transie, nie mogę nic zrobić, by zwolnić, dlatego proszę, by został z tatą. Wołam jeszcze do Darka pełna euforii: „no dawaj!” (w końcu to on biegł ze mną całą tą trasę, więc chciałam, żeby i na mecie tak było) i lecę jak na skrzydłach, by przekroczyć metę z czasem netto 04:24:32.
W tym miejscu chcę podziękować mojemu mężowi za cierpliwość i wyrozumiałość, której mu nie zabrakło w czasie moich przygotowań do maratonu, najbliższej rodzinie, która pomagała w opiece nad synkiem w czasie moich długich wybiegań i innych treningów; kolegom i koleżankom klubowym za wszystkie wspólne treningi oraz dobre rady, a w szczególności Darkowi, dzięki któremu przez całą tę walkę przeszłam z uśmiechem na ustach.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |