2014-03-28
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| 20. Maratona di Roma (czytano: 826 razy)
Pomimo niemalże 5 dni które minęły od przekroczenia linii mety maratonu w Rzymie, cały czas jeszcze żyję tym wydarzeniem, i doprawdy trudno jest mi się skupić nad czymkolwiek innym. A pomyśleć, że tak niewiele brakowało, abym sobie zupełnie odpuścił ten właśnie klubowy wyjazd…
Z reguły planowanie zagranicznego maratonu, należy rozpocząć bardzo wcześnie. W tym przypadku zapisy miały miejsce już w lipcu ubiegłego roku, po najniższej opłacie startowej. Wyszukanie niedrogich połączeń lotniczych dla większej grupy osób – to też niełatwe zadanie – i trzeba to zrobić ze sporym wyprzedzeniem. A później pojawiły się problemy o których już pisałem, i w rezultacie omal nie zrezygnowałem z wyjazdu. Rozważałem również możliwość zastępczego startu w biegu towarzyszącym na 5km, bądź też rezygnację z jakiegokolwiek biegania. Na szczęście moje obawy okazały się bezpodstawne, a rezygnacja z wyjazdu z taką ekipą, byłaby jednym z najgorszych pomysłów na jakie mogłem wpaść.
Wylot do Rzymu miał miejsce już w czwartek z Okęcia, i jeszcze tego samego dnia miałem okazję przespacerować się po najciekawszych miejscach Rzymu , ciepłą wieczorową porą. W kolejne dni czekała nas wizyta w biurze zawodów, i prawdziwy maraton zwiedzania. Celowo zrezygnowałem z odpoczynku przed niedzielą, gdyż i tak z uwagi na brak jakiegokolwiek okresu przygotowawczego, o dobrym wyniku mogłem najwyżej pomarzyć. Postanowiłem cieszyć się swoim pierwszym pobytem w jednym z najciekawszych, zwłaszcza dla kogoś kto pasjonuje się historią, miejscu na ziemi. A w maratonie pójść na żywioł… nie miałem zielonego pojęcia na co mnie stać, i jaką strategię biegu przyjąć. Może rekreacyjnie ze znajomymi na 5 godzin, pstrykając sobie zdjęcia na trasie? A może jednak powalczyć o jakiś wynik?
No i zimna, deszczowa maratońska niedziela. Mnóstwo Polaków. Na starcie stłoczeni biegacze, bo tak cieplej – do końca wstrzymuję się z odrzuceniem gustownego worka na śmieci na bok. Nie przypominam sobie równie deszczowego maratonu, w którym bym brał udział. Na szczęście podczas samego biegu, gdy wychodziło słoneczko… było już znacznie cieplej. Nie taka trudna trasa, pomimo dziurawej kostki brukowej – i niech mi ktoś teraz powie, że w Polsce mamy złe drogi. Bogato wyposażone punkty odżywcze. Zaskoczeniem – skracający na potęgę, szeroką ławą, Włosi. Momentami miałem wrażenie że tylko nieliczni biegną właściwą trasą. Szybko dochodzę do swojej normalnej maratońskiej prędkości, i postanawiam się jej trzymać. Doskonale wiem, że w końcówce za to zapłacę – dwa miesiące przerwy w treningu wyjdzie jak nic. No i w końcówce naturalnie zaczynam rzeźbić… przechodząc do marszu, robiąc sobie przerwy na punktach odżywczych. Metę osiągam w czasie 3:44:30. Znowu pada i jest mi zimno. Dziękuję opatrzności, ze zostawiłem suche rzeczy w depozycie. Przebieram się pod ciężarowką, w której był depozyt i spacerkiem wracam do hotelu. W taką pogodę trudno wyczekiwać znajomych.
A wieczorem... wino na Schodach Hiszpańskich. Z uwagi na gorszą pogodę – mniej zatłoczonych niż zwykle. Następnego dnia kolejne punkty do zwiedzania, a we wtorek powrót do kraju.
Dawno się aż tak dobrze nie bawiłem! ;)
Fot. z galerii Beni i Krzysztofa Lipińskich
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora snipster (2014-03-28,10:55): fajna sprawa takie wyjazdy w ekipie... :) to teraz tylko biegać na takim uniesieniu mentalnym ;) jacdzi (2014-03-28,12:43): Nie ma jak dobre towarzystwo podobnie zakreconych ludzi! michu77 (2014-03-29,17:36): ...dokładnie tak jest ;d Honda (2014-03-31,23:20): "może na 5 godzin", a tu 3:44! też tak sobie pomyślę kiedyś, może zadziała :)
|