2014-03-13
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Przerwany trening (czytano: 3643 razy)
Dla większości zawodników przerwanie treningu jest chwilowym dramatem. Tragedia ta rzutuje przez kilka godzin na samopoczucie otoczenia. Najbliżsi jednocząc się w zawodniczym bólu lub też nie, mają również zepsuty humor. „Bo trening nie wyszedł” – argument niepodważalnie zezwalający na strzelanie fochami, bycie nadętym, obrażanie się na cały świat i swobodne wpadanie w stany depresyjne.
Klasyfikując sytuacje „przerywalności” treningu możemy wyróżnić dwa podziały – procesowy i sytuacyjny. Procesowy dzieli się na: chwilowe przerwanie treningu lub absolutne, zakańczające daną jednostkę definitywnie. Podział sytuacyjny wyszczególnia przypadki:
- niemożności ukończenia treningu ze względu na słabość organizmu i brak celowości dalszego orania resztek jego zasobów.
- losowego wymuszenia przerwania jednostki treningowej.
O ile przerywanie treningu ze względu na zajechanie organizmu jest ciekawe tylko dla samego zawodnika, o tyle losowe przypadki bywają interesującym polem wymiany doświadczeń.
Jak sięgam pamięcią głęboko wstecz, mój pierwszy bieg nie mający jeszcze na celu świadomego kształtowania cech motorycznych przerwał rower. Mając lat sześć biegłem z butelką po oleju silnikowym „made in CPN” wypełnioną piaskiem. Nie wiem jak to się stało, ale nagle runął na mnie potworny ciężar niebieskiego roweru „Wigry 3”. Kolos ten, stał podparty „nóżką” i być może biegłem tak szybko, że przewrócił go podmuch wiatru, który wytworzyłem. Pech chciał, że w okolicach bloku gdzie „Wigry” parkowały nie było akurat nikogo. Byłem niczym bohater filmu „127 godzin”, jednak mimo uwięzienia nóg pod ramą roweru nie zamierzałem sobie ich odcinać. Dramatu dopełniało lusterko, wówczas rzecz przy rowerach rzadko spotykana. Widziałem w nim swoje cierpiące oblicze, co potęgowało poczucie sytuacyjnej beznadziei. Uratował mnie właściciel roweru co jednak nie do końca czyniło go bohaterem. Owszem podniósł niebieskiego giganta pod którym spędziłem wieki, ale był bardzo wściekły ze śmiałem go przewrócić. Nie oberwałem, ale smacznie nie było.
Skupiając się jednak na wspomnieniach z 20 lat mojej sportowej przygody, było w czasie jej trwania kilka sytuacji, które burzyły ciągłość treningowych jednostek.
Pierwszego stycznia 1996 roku wybrałem się postawić pierwsze, biegowe kroki w sezonie stanowiącym przejście do wyższej kategorii wiekowej – juniora młodszego. Zacząłem biec po zaśnieżonej drodze. W planie było wybieganie 8km, rozgrzewka i 6 stumetrowych przebieżek. Po pokonaniu dwóch kilometrów… otworzyłem oczy. Leżałem na chodniku przed moim blokiem. Obraz rozmazany, w uszach szum i kompletna dezorientacja. Świadkowie, w tym mój brat wyglądający akurat przez okno, zeznali że wywróciłem się na lodowej nawierzchni tuż przed chodnikiem i uderzyłem głową w krawężnik. Poskładawszy się „do kupy” udałem się do domu. Z relacji świadków i biegnącego na stoperze czasu wiem, że trening zrobiłem cały. Ale od drugiego kilometra do momentu przyjęcia pozycji leżącej z głową przytuloną do krawężnika nie pamiętam nic. Jakieś pięćdziesiąt minut umknęło mi z życia. Kompletny „delete”. Oglądając teraz „Tożsamość Bourne’a jestem w stanie lepiej wczuć się w to co przezywa główny bohater.
Pięć lat później wymyśliłem sobie, że moją koronną konkurencją będzie bieg na 3000 metrów z przeszkodami. Pewnego lipcowego wieczora trochę za późno wyszedłem na trening, wiedziałem że zakończę go kiedy na dworze będzie już szaro. W planie było 8x400m z płotkami. Po wykonaniu rozgrzewki, stadionowych rytuałów, wiązania kolców i innych czarów przystąpiłem do realizacji założeń. Było ok - i w miarę szybko, i w miarę poprawnie technicznie. Po czterech powtórzeniach obraz zaczął ciemnieć, szarzyzna zaczęła ogarniać stadion. Zacząłem piąty odcinek. Po dwustu metrach schodząc z płotka moje lewe oko zaczęło rejestrować pędzący murawą stadionu pocisk. Było na tyle czarno biało, z przewagą na czarno, że nie byłem w stanie zidentyfikować obiektu. Obiekt zbliżał się szybciej niż tempo, którym pokonywałem „czterysetki”, w dodatku posiadał system naprowadzający skonfigurowany zdecydowanie na moją osobę. Niewiele myśląc wskoczyłem niemal w ostatnim momencie na siatkę okalającą koło do rzutu dyskiem i młotem. Pocisk okazał się psem. Stworzenie było mi znane i zasłyszane na jego temat legendy urzeczywistniały się wyszczerzonymi kłami, pianą z pyska i chęcią odgryzienia moich asicsów z zawartością. Upłynęło kilka minut zanim zjawił się „Łysy” – opiekun psa. „Łysy” był bardzo zdziwiony moim zdenerwowaniem i najwyraźniej widok człowieka wiszącego na siatce był dla niego codziennością, bo nie zrobił na nim żadnego wrażenia. Trening dokończyłem, ale był już zupełnie wypaczony zbyt długą przerwą i bieganiem płotów niemal po omacku.
W roku 2007 tytułując się już zaszczytnym mianem maratończyka podążyłem do lasu na podbiegi. Las był mi znany choć jak to las – o różnych porach roku a nawet dnia wyglądał zupełnie inaczej. Było przedpołudnie w bezśnieżny dzień lutego. Las wyglądał jeszcze inaczej i dziwniej niż zazwyczaj. Kilka dni wcześniej przeszła wichura wywracając drzewa jak wnerwione dziecko figury na szachownicy. Niektórych ścieżek nie mogłem poznać. Dobiegłem pod swoją górkę, którą bachor wiatr oszczędził i nie rzucił na jej trasę żadnego drzewa. Zacząłem się rozgrzewać. Cisza wokół. Rozciągam się w skupieniu i słyszę szelest. Cisza, ciszą ale to w końcu las, pełen zwierzyny różnej maści. Może ptak szuka czegoś w sprasowanej zimą ściółce… W pewnym momencie do wrażeń audio, dochodzi odbiór video. Moje lewe ucho i napięta niczym struna gałka oczna przesyłają mi do mózgu zlokalizowanego pod zieloną czapką dziwny przekaz. Nie chcąc odwracać głowy rejestruję czołgającą się w moim kierunku ludzką postać. Ciekawość rozwoju wydarzeń skończyła się wraz z przekroczeniem bezpiecznej odległości sięgającej trzech metrów. Przestałem udawać, że nie widzę dziada leśnego i gwałtownie odwróciłem się w jego kierunku. Postać wstała. Ubrana była w szarą kurtkę, ale nie ta część garderoby zrobiła na mnie wrażenie. Postać miała na łbie czarną kominiarkę. Nie wyglądała na uczestnika gry w paint-balla, nie była też z pewnością posłem Dziewulskim. Powiedziała:
- Halo!
Stałem sparaliżowany przez kilka sekund, po czym postać dodała:
- Ino mi się rusz!
I tutaj zachowałem się dziwnie. Zamiast od razu zwiewać ile sił w nogach, ja spojrzałem na zegarek, dużym klawiszem wybrałem „menu”, następnie przeszedłem do zakładki „stoper”, wyzerowałem go, uruchomiłem i dopiero zacząłem uciekać. Analizowałem swoją reakcję wielokrotnie i do dziś nie mogę jej zrozumieć. Psychopata wykrzykiwał coś w moim kierunku, ale ja już nic nie słyszałem. W uszach miałem szum pulsującej krwi. Przez 3km, które dzieliły mnie od cywilizacji wykonałem intensywność startową. Zanotowane tętno maksymalne było najwyższym, osiągniętym w tamtym sezonie.
Wzrost wartości pulsu spowodowany czynnikiem ludzkim notowałem również 16 miesięcy później. Przygotowując się do maratonu w Torhout trening w większości realizowałem wieczorem - raz z tytułu pracy, dwa ze względu na nocny charakter docelowego startu. Biegało się przyjemnie. Przyjemności mają to do siebie, że szybko się kończą, ale tamto 23-kilometrowe wybieganie trwało długo zanim pozbawiono mnie pełnej jego radości. Po dwudziestym i pół kilometrze przebiegałem przez ulicę, a że było już po 23-ciej sygnalizacja świetlna została wyłączona. Oceniłem odległość od jadącego wehikułu i stwierdziłem, że jest wystarczająca aby w zdrowiu pokonać przejście dla pieszych. Wehikuł nie tyle nie zwolnił, co zdecydowanie przyspieszył! Byłem zaskoczony podwójnie – reakcją sterującego pojazdem i widokiem samego pojazdu. Stawiałem iż jest to Kołowy Transporter Opancerzony „Rosomak”, ale w miarę zbliżania zauważyłem że jest znacznie mniejszy. A może BMW Isetta 300 z teledysku ”Never let me down again” Depeche Mode? Nie! To był Fiat Multipla! Jak to mój synek mawia przy wymijaniu, omijaniu i wyprzedzaniu obiektów – „Tatuś pominęliśmy go!”, mnie Multipla na pewno nie chciała „pominąć”. Automatycznie włączył mi się wieloskok i środkowy palec prawej dłoni. Alain Prost w swoim bolidzie gwałtownie zahamował otwierając korbką szybę od strony pasażera. Był w pasach więc wił i męczył się niemiłosiernie. W końcu wystawił łeb przez przeciwległe okno dusząc się własnym pasem bezpieczeństwa. Oczywiście zatrzymałem się chcąc wysłuchać logicznych argumentów przyspieszania przed pasami. Sebastian Loeb wrocławskich ulic powiedział, a właściwie wykrzyczał:
- Ty #*..”;%^**&@%$&&%$* !!!
dodając:
- Zaraz Ci #$^&%^#({}P !!!
zakończył:
- uważaj $#%#$ bo zaraz wysiądę !!!
Odpowiedziałem spokojnie acz prowokująco:
- no to wysiądź Dupo Wołowa.
Wysiadł, stanął za Multiplą i zapytał krzycząc:
- ha! I co *##%# teraz?!
Odparłem:
- Teraz? Teraz to mnie dogoń.
I pobiegłem wcale nie szybciej niż tempo, którym robiłem wybieganie. Oczywiście walki nie podjął, oczywiście tętno mi podbił, oczywiście czułem ogromną satysfakcję z przewagi jaką dały mi lata treningu.
Sytuacji przerywających trening było znacznie więcej. Gubiłem się w Borach Tucholskich sądząc, że zapamiętuję punkty charakterystyczne, będące jak się później okazało identycznymi. Źle kalkulując odległość posiłku od wysiłku wstępowałem w trakcie treningu do sklepu po wodę lub inny element odżywczy. I zastanawiam się czego boję się najbardziej – zgubić, zostać zjedzonym przez zwierzynę, czy być zmuszonym do spotkania z Matką Ziemią przez wystające korzenie, lód czy niewidoczne kamienie?
Najbardziej boję się człowieka.
Jak to ktoś kiedyś powiedział, a raczej zaśpiewał – dziwny jest ten świat…
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu snipster (2014-03-13,11:49): Wigry był obiektem westchnień w czasach wczesno-podstawówkowych... ;) incydenty ciekawe trzeba przyznać, szczególnie ten "komandos" w lesie hehe ;) Kot1976 (2014-03-13,12:08): Podejrzewam, że w chwili zajścia te historyjki fajne nie były, ale z perspektywy czasu pewnie sam się z nich śmiejesz. Dla mnie - jako czytelnika - bardzo zabawne. Szczególnie ostatnia i z leśnym komandosem. ;-)
Pozdrawiam. Ja0306 (2014-03-13,16:01): No Niesamowite Historie, ja tez miałem Wigry 3, Czerwonego a potem Zielony Jubilat 2. Co do Historii z Bieganiem też może szkoda że nie zacząłem wcześnie poza samym WFem. No lepiej jednak biegać tam gdzie oświetlenie w nocy albo w dzień, jak są najdłuższe od Kwietnia do Września jeżeli trzeba wszystko godzić na 3 części Dom, Praca, Trening. Ostatnie to ten przyśpieszacz i krzykacz powinien jednak pobiec za tobą i się tym wykończyć. Słowa piosenki Czesława Niemena. Tytuł jak zdanie. (2014-03-13,21:38): "Najbardziej boję się człowieka" - w sumie to straszne podsumowanie. Mars (2014-03-14,18:33): W podstawówce jak byłem kolarzem to też miałem Wigry 3, tylko, że koloru czerwonego. Bo akurat takie rzucili do sklepu rowerowego w Krakowie na ul. Dietla. Już dawno nie ma tego sklepu. Teraz są tam dywany. Jak przyjechała z Bydgoszczy ciężarówka wyładowana rowerami to każdy brał to co było - obojętnie czy Wigry a czy Jubilat. Kolor nie był ważny. Pamiętam te czasy :-) Stałem przed sklepem kilka godzin w kolejce po rower. Dzielili po jednej sztuce. Tuż po wyjściu ze sklepu z nowym rowerem można go było sprzedać za dwa razy więcej niż przed chwilą się zapłaciło. Handel kwitł. I chętnych na kupno roweru obok sklepu nie brakowało. Założyłem do tego Wigry przerzutki z tyłu i licznik elektroniczny firmy Sacis. Był trzy razy większy niż dzisiejsze liczniki. No i nabijałem kilometry. W końcu byłem kolarzem. Tak na mnie wołali :-) Jak podrosłem to awansowałem - przesiadłem się na nowego niebieskiego Jubilata 2. Też założyłem do niego przerzutki. I powstał Zenit. W 1988 roku nowy Jubilat 2 kosztował 25 000 złotych. Większe koła - można było na nim rozwijać zawrotne prędkości. Aż powietrze świszczało :-)
|