2008-06-14
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| przed Rudawą (czytano: 498 razy)
Wyjazd do Rudawy w sobotę po południu. Jedziemy we troje - ja i dzieci. W drodze odzywa się sie telefon komórkowy sygnalizując otrzymanie krótkiej wiadomości tekstowej. Na chwilę odwracam wzrok od drogi, rzucam okiem na ekranik. Gdy znów spoglądam przed siebie widzę wóz policyjny. Zatrzymują mnie. Wychodzę z auta, podaję dokumenty. Policjant informuje mnie, że przekroczyłam dozwoloną na terenie zabudowanym prędkość 50 km/h. Na radarze widzę, że prawie dwukrotnie - 97 km/h. O cholera! Nie zauważyłam znaku terenu zabudowanego. Policjant mówi, że za coś takiego ileś tam punktów karnych i 400 zł mandatu. Nogi się pode mna uginają. Ale spoko - nie zemdlałam. Przyznaję się, że znaku nie zauważyłam, bo właśnie wyjechałam ze stacji benzynowej i musiałam się bez sensu rozpędzić. Mówię, że zwykle jeżdżę wolno i bezpiecznie, że pierwszy raz mi się zdarza, że mnie policja zatrzymuje za przekroczenie prędkości (to prawda - choć mam prawo jazdy już od 20 lat!) i nigdy jeszcze mandatu nie płaciłam. Pan policjant wypytuje mnie o pracę, o status rodzinny, dokąd jadę. Na wszystko grzecznie odpowiadam i po cichu liczę na to, że jednak mi jakiś mniejszy mandat wlepią. W końcu mówią, że nie skrzywdzą kobiety samotnie wychowującej dzieci, nakazują ostrożną jazdę i puszczają wolno. Jejku! Ale mi się upiekło! Żegnam się, dziękuję i jadę dalej. Ale już teraz nie jadę, a wlokę się. Nogi mam zupełnie miękkie. Myślę o tym, czy w ogóle dam radę jutro przebiec półmaraton. Człowiek biega, trenuje, a tu jedna krótka informacja może zupełnie "ściąć" białko w mięśniach.
Dojeżdżamy na miejsce. Przeorganizowuję auto w sypialnię. Dzieciaki biegają, grają w piłkę, integrują się z sąsiadującymi namiotami znajomych z Warszawy - Michała i Krzyśka, a właściwie z 6-letnimi bliźniakami Maksem i Julianem. Ja biorę puszkę piwa i idę przywitać się ze znajomymi, którzy zgromadzili się śpiewnie przy ognisku. W miłej atmosferze mija czas, nawet okazuje się że podczas tańców i skoków przez ognisko moje nogi znów odzyskały swą poprzednią moc, ale Maszka nie może sama zasnąć w aucie, więc koło północy żegnam towarzystwo i kładę się z dziećmi. Jeszcze krótka bajeczka zmyślana na poczekaniu i już mamy zasnąć, gdy wybija nas z płacz dzieci z namiotu obok. Ja nie reaguję, ale Maszka i Maurycy wykazują zainteresowanie. Uspokajam ich mówiąc, że małe dzieci czasami tak krzyczą w nocy, to normalne, one też krzyczały. To się powtarza parę razy, za każdym razem wybijając mnie z płytkiego snu. W nocy jest zimno i to najbardziej przeszkadza mi w spaniu. Do tego dochodzi też niewygodna pozycja, przejeżdżające nieopodal pociągi, jakieś hejnały grane na trąbce, portfel, telefon komórkowy i klucze, które tkwiąc w kieszeniach kurtki, którą mam na sobie wbiją mi się w żebra. Nad ranem dochodzi do tego jeszcze światło, więc zaciągam śpiwór na głowę, dzięki czemu nareszcie odmraża mi się czubek nosa i mogę głębiej przysnąć... ale tylko do godz. 6.15, bo wtedy ktoś włącza aparaturę nagłaśniającą z jakąś piosenką (chyba jakiś hit, bo moje dzieci to znają i śpiewają) oraz wielokrotnie powtarzanym tekstem "raz, dwa, trzy, próba mikrofonu, raz! raz! raz...". Mam ochotę zabić spikera. Przed tą dramatyczną decyzją powstrzymuje mnie tylko chęć leżenia i nieopuszczania śpiwora.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |