2008-05-27
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Grand Prix Warszawy 7/2008 (czytano: 463 razy)
Jest! Nowa kabacka życiówka stała się faktem. Czekałam na nią od 30 września 2006 roku. Od tego czasu przebiegłam tysiące kilometrów. Startowałam na Kabatach bezskutecznie 15 razy. Udało się za 16-tym. Obcięłam 12 sekund. I co więcej - uwierzyłam, że mogę jeszcze troszeńkę przyciąć. A stało się to wszystko na mojej drodze do ultra, bez ćwiczenia szybkości - tylko wytrzymałość i siła.
Zaczęło się od tego, że Dziki zaproponował, że mi potowarzyszy. Zgadzam się z radością. Krótko informuję przed biegiem: moja życiówka tutaj to 47:28, ostatnio miałam 47:31, minusy - brak szybkości, bo jestem po Rzeźniku, dopiero co miałam grypę żołądka, więc mogę nie mieć dość sił, plus - jestem przez to lżejsza. Dziki odpowiada: no to jedziemy po 4:45? Nie, początek wolniejszy 4:55-5:00, a potem się zobaczy.
No to gnamy. Ja za Dzikim, ale muszę go upomnieć, że za szybko. Po pierwszym kilometrze mija mnie Iwona. Pokazuję ją towarzyszowi i mówię, że to moja rywalka w kategorii wiekowej. Przemilczam, że to szybsza rywalka. Dziki pyta, czy trzymamy się jej. Odpowiadam, że tak. Ale trzymamy się na dystans. Za Iwoną pognał Misio, który wcześniej obiecywał, że bedzie biegł z nami.
Dobiegamy do małego wzniesienia na 4 kilometrze i tam za pomocą mojej nowej techniki brania pagórka "łykam" Iwonę i Misia. Biegniemy dalej. Przed 5-tym Dziki odwraca się i mówi, że rywalka jest jakieś 20 metrów za nami. I tak jest do 6-tego, bo tam Iwona wychodzi na prowadzenie. A Misio został z tyłu. Ja jadę mniej więcej równo - tam jest lekkie przewyższenie, to nie chcę się jeszcze zajechać. Biegnie mi się dobrze, ale mam świadomość tego, że zbliżamy się do miejsca, gdzie zawsze mam kryzys, więc nie szarżuję. Miajam moje feralne miejsce bez kryzysu. Ale on chyba dotyka Iwonę, bo powoli, ale wyraźnie się do niej zbliżam. Łykam ją na 8-mym. Parę sekund później jeszcze jedną dziewczynę. Ale słyszę oddech Iwony tuż za sobą. Tu jest lekko w dół, więc naturalnie przyspieszam i chcę ją zgubić, ale ona się nie daje. Na zakręcie za 9-tym wyprzedzam małą grupkę chłopaków. Wtedy Iwona też daje czadu - ale jak! Jakby ją osa użądliła! A ja szybko, ale spokojnie - jeszcze 800 metrów do mety. Dołącza do nas Zulus. Po kolejnych 400 metrach widzę, że Iwona słabnie. Zbliżam się do niej, ale dosięgnąć już nie dam rady, bo jednak jest za daleko. Z boku szkielet krzyczy, że jest życiówka, a jego córka dopinguje... Dzikiego. Włączam 5 bieg i gnam na maksa, ale ten mój finisz nie taki jak zwykle, bo jednak wypalałam się po drodze równomiernie. Dopadam mety w czasie 47:16. Iwona była 13 sekund szybsza. Dziękujemy sobie nawzajem za walkę i wymieniamy uwagami. Potem idę dopingować moją siostrę, która też robi życiówkę - urywa 11 sekund. Dzikiemu najwyraźniej podobał się dramatyzm sytuacji, którą obserwował - ściskamy się serdecznie.
Jestem tak nakręcona, że wieczorem mam trudości z zaśnięciem, a gdy w końcu się udaje, to budzę się po 3 godzinach snu w pełnej gotowości do roztruchtania.
fot. Dorota Świderska (www.maratonczyk.pl)
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |