2019-08-03
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Relacja z Gorce Ultra Trail 102km (czytano: 2561 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: https://www.facebook.com/profile.php?id=100032307533328
102 km, przewyższenie 4310m., limit czasu 18 godzin, osiągnięty czas 17:35:19.
W Gorce Ultra Trail miałem pobiec już w zeszłym roku. Niestety przez wybity bark musiałem przełożyć ten start o rok. Ale co się odwlecze, to nie uciecze. W biegu górskim nie startowałem już 2 lata, więc kompletnie nie wiedziałem na co stać mnie w tych warunkach. Wprawdzie dość często po górach chodzę i biegam w biegach miejskich, ale to nie to samo. W Gorce wybrałem się z Krzyśkiem (debiut w górskim ultra na 48 km-gratulacje), Leną (biegła na dystansie 12 km) oraz z Moniką (biegła na dystansie na 20 km). Dojechaliśmy w piątek, odebraliśmy pakiety startowe, jedzonko, piwko i udaliśmy się do naszej kwatery w Ochotnicy Dolnej (ok. 2,5 km od startu). Start o godz. 4 rano, więc stwierdziłem, że pobudka to będzie najgorsza część moich zawodów. Chyba mogę napisać, że tak właśnie było. Po pobudce szybkie wmuszenie w siebie czegoś do jedzenia (słodka bułka, banan i izotonik) i na start. Poranek deszczowy i myśl, czy nie będę żałował, że nie wziąłem kurtki jak większość zawodników. Decyzja, że zamiast kurtki biorę rękawki okazała się bardzo dobra, bo po kilku kilometrach przestało padać, a zawodnicy kurtki ze względu na temperaturę ściągali już po 1 km. Pierwsze kilometry w ciemnościach i po asfalcie. Potem wymagające podejście na Lubań (1211 m.n.p.m.). Na szczycie czekali miejscowi ze śpiewem na ustach. Słychać ich było jakieś 30 minut przed dotarciem do wieży, na którą trzeba było obowiązkowo wejść żeby zostać "odhaczonym" przez organizatorów. To bardzo dobra decyzja, bo widok z niej o wschodzie słońca jest obłędny, a gdyby nie było obowiązku wejścia, pewnie większość biegaczy pobiegła by dalej nie wchodząc na nią. W połączeniu z wcześniej wspomnianym śpiewem tworzyło to naprawdę dobry klimat. Na PK 1 na Przełęczy Knurowskiej docieram z ok. 80 minutowym zapasem czasowym do limitu. Szybkie uzupełnienie płynów i ruszam dalej. Po drodze trzeba wdrapać się na Turbacz (1310 m.n.p.m.). Trasa prowadzi obok schroniska. Do PK 2 w Obidowej docieram ok. godz. 11-ej (tutaj nie było limitu czasowego). Tam słyszę rozmowy innych biegaczy, że ciężko będzie dotrzeć w limicie do kolejnego punktu kontrolnego w Rzekach (20km dalej). Trochę z niedowierzaniem, bo przecież jest sporo czasu ruszam dalej. Jednak gdzieś z tyłu głowy siedzi to, co niedawno usłyszałem: "ciężko będzie dotrzeć do Rzek w limicie". Po drodze szczyt Kudłoń (1274 m.n.p.m.). Jeśli chodzi o najbardziej męczący i najbardziej żmudny moment zawodów to właśnie ta część. Jest tam dużo długich odcinków, łagodnie się wznoszących, które nie nadają się do biegu, a jedynie do szybkiego marszu. A co za tym idzie, mało zbiegów, na których można trochę "podgonić". Przynajmniej ja to tak odbierałem. A poza tym z tyłu głowy ciągle siedziało to: "ciężko będzie dotrzeć w limicie do Rzek". Na wszelki wypadek starałem się tych, co tak twierdzili zostawić daleko z tyłu. Do PK 3 w Rzekach docieram w ulewie niecałą godzinę przed limitem , czyli ok. 14-ej. Przepak, picie i niezła wyżerka. Spędziłem tam sporo czasu (ok. 20-25 minut), ale potrzebowałem odpoczynku, a padający deszcz nie nastrajał do dalszego biegu. Widziałem, że część startujących w tym miejscu z różnych powodów rezygnuje z dalszego biegu, a że nie było to zbyt motywujące ruszyłem dalej. Po ok. 10 minutach przestał padać deszcz. Dalej w kierunku Mogielnicy (1171 m.n.p.m.), na którą strome podejście dziwnie mnie zmobilizowało, bo wyprzedziłem na nim kilka osób. Potem już tylko w dół....i w dół...i w dół....a potem dużo asfaltu...i po nim też w dół....kiedy moje stawy cierpiały na zbiegu po asfalcie nie hamowałem się i bluzgałem na głos. Do PK 4 w Szczawie docieram z zapasem do limitu ok. 20 minut. Zapas ten tracę na jedzenie, picie i odpoczynek. Ze zmęczenia nie wchodzi już pyszna zupa jarzynowa, ale zapycham się owocami, bo jeszcze trochę wysiłku mnie czeka. Pojawia się obawa, czy zdążę przed limitem czasowym, bo zostały tylko 3 godziny, a jeszcze 18 km przede mną. Myśl: "teraz ciśniesz, niedługo koniec" dodaje otuchy, ale... Pierwsze kilka kilometrów pod górkę asfaltem...masakra... Ale to już taki moment, że wszystko wydaje się masakrą. Po drodze szczyt Gorc (1228m.n.p.m.). W międzyczasie zrobiło się ciemno, więc dalszy bieg z czołówką oświetlającą obłocony szlak z Gorca. A błota było tam dużo. W pewnym momencie musiałem zatrzymać się, żeby mocno zawiązać buty, bo już chciały zostawać w błocie. To odcinek gdzie były albo hopki albo ślizgi po błotku. Ciemności w tym nie pomagały...A w głowie już na stałe zadomowiła się obawa żeby zmieścić się w limicie. W pewnym momencie na horyzoncie w dole widać stadion z metą co sprawiło, że mocno przyspieszyłem. Jednak po dwukrotnym piruecie na kamieniach stwierdziłem, że lepiej zwolnić i dotrzeć w całości, niż nie ukończyć zawodów przez kontuzję. Jak się okazuje, szlak oddalił się jeszcze od stadionu i spory odcinek trzeba było pokonać po Ochotnicy. Ale tam już niosły krzyki czekających na mecie. Na koniec pokonanie rzeki i wśród braw, owacji i lokalnej imprezy dotarłem ok. 25 minut przed limitem na metę. A tam już tylko gratulacje i odpoczynek. Z całego serca polecam tę imprezę biegową ze względu na doskonałą organizację, a także piękne widoki na trasie. Niech nikogo nie zmyli to, że Gorce to niezbyt wysokie góry; ich szlaki są bardzo trudne technicznie do biegania (dużo ruchomych kamieni oraz małe wąwozy, w których stawianie stóp jest bardzo niewygodne). Myślę, że potwierdzi to każdy, kto tam biegł. Organizatorom gratuluję zebrania wspaniałej ekipy wolontariuszy. Na punktach odżywczych czułem się jak jakiś VIP, a przecież dotarłem na metę pod koniec stawki. Bardzo fajną opcją była możliwość śledzenia zawodników na bieżąco na trasie przez stronę internetową. Nawet nie zdawałem sobie sprawy ile osób i w jak różnych miejscach "śledziło" mnie przez cały ten jakże męczący i wymagający, ale jednocześnie piękny dzień.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |