2023-09-25
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| MARATON TRZECH JEZIOR – GRAND PRIX (czytano: 798 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: https://smakibiegania1.blogspot.com/2023/09/maraton-trzech-jezior.html
MARATON TRZECH JEZIOR – GRAND PRIX. Gdy próbowałem jakoś poukładać sobie w głowie to, co spotkało mnie podczas trzech dni biegania na Maratonie Trzech Jezior w okolicach Międzybrodzia Bialskiego, to przypomniała mi się jedna myśl, która praktycznie towarzyszy mi przez całą moją biegową … „karierę” : „Bieganie nie składa się z pomiaru czasu i kilometrów, składa się z przeżyć”.
I właśnie o tych przeżyciach będzie ta relacja. Ktoś powie, że na imprezie startowało wielu utalentowanych i znanych biegaczy, którzy osiągnęli świetne rezultaty, pobili rekordy tras. Ogromnie ich za to szanuję, ale równie mocno, a nawet bardziej szanuję Bożenę, która przezwyciężając kryzys pokonała Maraton Trzech Jezior, szanuję Rafała, którego spotkałem na trasie ostatniego dnia, a którzy na przekór wszystkiemu dobiegł do mety Szlakiem Wołoskich Pasterzy i wzruszony odebrał burzę oklasków. I wreszcie mam wielki szacunek dla Moniki, z którą krok w krok i ramię w ramię pokonałem wszystkie trzy biegowe dni.
Oczywiście dla tych, którzy nie lubią długiego czytania i chcą od razu mieć wyłożone wszystko kawę na ławę, będzie skrót : ORGANIZATORZY PRZYGOTOWALI IMPREZĘ WYBITNĄ, GDZIE KAŻDY ZNALAZŁ COŚ DLA SIEBIE, A TO WSZYSTKO W PRZEPIĘKNYCH OKOLICZNOŚCIACH PRZYRODY I PODANE Z SERCEM NA DŁONI 👏👏👏.
Natomiast jeśli lubicie biegać długo i czerpać z tego autentyczną radość. Gdy nie przejmujecie się miejscami, ale jednocześnie nie chcąc sprawiać kłopotów Organizatorom mieścicie się w bardzo łagodnych limitach czasowych 😉, to ta relacja jest dla Was.
Pisana jest z perspektywy dwóch gadułów, z których jeden mówi, a drugi godo 😉. Wiele nas dzieli, ale łączy pasja do radosnego biegania i obfitych … bufetów 😉.
A więc do rzeczy …
Historia startu mojego i Moniki w Maratonie Trzech Jezior sięga początków tego roku, gdy podjęliśmy decyzję, że wystartujemy razem w Supermaratonie Gór Stołowych i właśnie Maratonie Trzech Jezior. Z uwagi na to, że SGS, jako poligon doświadczalny, wyszedł nam całkiem dobrze, oczywiście biorąc pod uwagę założone przez nas priorytety 😉, stąd dla M3J zaproponowałem drobną korektę. Po co wybierać tylko maraton, jak można biegowo się pobawić przez pełne trzy dni ? Monika zaakceptowała mój pomysł i tak w piątkowe popołudnie wspólnie z Jej znajomą Beatą zameldowaliśmy się w Międzybrodziu Bialskim, licząc na fajną biegową przygodę i uprzedzając fakty … nie zawiedliśmy się.
DZIEŃ PIERWSZY, PIĄTEK, VERTICAL, 3,5 KM NA CZUPEL.
Piątek rozpoczął się od petardy, a potem napięcie już tylko rosło. Vertical był biegiem, w którym zapisani zawodnicy startowali po sobie w kilkunastosekundowych odstępach. Trasa bardzo wymagająca, ale też i krótka. Wyszedłem z ciekawą „inicjatywą” i poprosiłem Wojtka – głównego Organizatora o możliwość przydzielenia mnie i Monice numerów następujących po sobie. I nie uwierzycie, mając tyle spraw na głowie, Wojtek uczynił zadość mojej prośbie. Już zdążyłem wyrazić mu moją wdzięczność i podziękowanie, gdy nagle dotarło mnie, że to są dwa … pierwsze numery startowe 😱😂. Tysiące myśli na sekundę. Ale jak to tak ? To ja pierwszy, a za mną jedni z najlepszych zawodników w Polsce. A jak … pomylę trasę i pociągnę resztę za sobą 😂😱. Szybki telefon do Marty, która znała tę trasę i Jej uwaga : „trzymaj się prawej strony i pod żadnym pozorem nie skręcaj w ścieżki które są po lewej” 😅. I zaraz potem pytanie od Moniki, która nie wiedziała, że rozpoczynamy bieg : „To jak mamy numery koło siebie, to może lepiej jak ja polecę przed Tobą, bo Ty masz szybsze tempo”. Musiałem Ją uświadomić, że gonić nas będzie przeszło stu zawodników, z których większość jest zdecydowanie szybsza od nas 😱.
Powiem tak, lekki stres był 😱😉. W myślach „ciepło” wspominałem Wojtka. Przyciągałem spojrzenia innych, myślących pewnie, co to za nieznany im facet, który poleci z jedynką ? Czułem wymierzone na sobie obiektywy aparatów fotografików obsługujących imprezę. U Moniki wręcz przeciwnie, perspektywa otwierania biegu wprowadziła Ją w doskonały humor i prawie z euforią powtarzała, że takie coś spotkało Ją pierwszy raz w życiu i gdyby tylko dać Jej mikrofon, to Ona by dopiero zrobiła otwarcie 😨😂.
I wreszcie wystartowałem, a w zasadzie wystrzeliłem jak z procy. Było to chyba najszybsze sto metrów w moim życiu. Dobrze że zaraz potem następował zakręt i nikt nie widział jak głęboki oddech musiałem wziąć, aby utrzymać się na nogach 😂. A żebyście widzieli, jak żwawo ruszyła Monika. I podobnie jak ja … zgasła po stu metrach 😅. Mieliśmy jednak świadomość, że tempo w jakim pokonaliśmy ten pierwszy fragment, było tempem, w którym najlepsi pokonali całą trasę 😱.
A my, mając w dalszej perspektywie trzy biegowe dni, a w bliskiej – pionową ścianę przed sobą, przeszliśmy w szybki marsz, na jednym tylko, troszkę wypłaszczonym fragmencie, pozwalając sobie na bieg.
Pierwszy raz startowałem, na tego typu krótkiej trasie, która stworzona jest dla biegaczy szybkich, ale jednocześnie bardzo wytrzymałych. Jako, że nie zaliczamy się do żadnej z tych kategorii, w drodze na szczyt mijali nas zawodnicy, którzy zaliczyli metę na Czuplu i wracali do bazy zawodów. Ale my też daliśmy radę.
Przed udaniem się na nocleg, zajrzeliśmy do biura zawodów, gdzie odbywała się prezentacja najlepszych zawodników, którzy zapisali się do startu w poszczególnych biegach. Miałem zatem okazję, przyjrzeć się ścisłej polskiej czołówce biegaczek i biegaczy górskich. W zawodach ustawiają się Oni w pierwszej linii i w zasadzie po starcie zwykli biegowi zjadacze chleba szybko tracą z nimi kontakt. Tutaj byli na wyciągnięcie ręki. Zaś dodatkowo spiker umiejętnie potrafił wyciągnąć od Nich różne ciekawostki z Ich biegowego życia.
Tak sobie przekornie wtedy pomyślałem, że powinna być jeszcze i druga prezentacja. Biegaczy, którzy „lubią” sprawiać różne „niespodzianki”. Mogę zagwarantować, że gdybym ja wystąpił na takiej prezentacji z moją tendencją do zagubień, to frekwencja wśród służb poszukiwawczych i wolontariuszy, aby mnie obejrzeć i zapamiętać, byłaby prawie stuprocentowa 😉😂.
Prezentacja powoli dobiegała końca, ale najciekawsze, jak się okazało, było dopiero przed nami. Trochę się spóźniliśmy i z małym poślizgiem dotarło do nas, że Beata zwyciężyła w swojej kategorii wiekowej 👏, a Monika wygrała kamizelkę sponsora biegu za najlepszy filmik ukazujący Jej przygotowania do biegu 👏. Jak to mówią, co się odwlecze to nie uciecze, więc Organizatorzy potrzebowali dosłownie chwili, żeby wszystko ponownie przygotować i uroczyście przekazać nagrody. Dziewczyny szczerze i ogromnie Wam gratuluję 👏👏. A na moje nieśmiałe pytanie, czy i ja dzisiaj coś dostanę, Monika śmiało odpowiedziało, że przecież ja wystartowałem z numerem jeden 😂.
I w takich to wesołych nastrojach upłynął nam pierwszy dzień startowy. Zdążyliśmy tylko jeszcze ustalić, że w tym naszym trio, Beata odpowiada za pilnowanie limitów czasowych, Monika za prawidłowy przebieg tras, a ja zapewniam … odpowiednią atmosferę 😂.
DZIEŃ DRUGI, SOBOTA, MARATON TRZECH JEZIOR, 46 KM.
W sobotni poranek wystartował koronny dystans festiwalu, kilkuset uczestników na starcie, energetyczna muzyka i spiker, który robił robotę. Wszystko to sprawiało, że człowiek miał wrażenie, że za parę minut pobiegnie w czymś niezwykłym.
Beata rozochocona piątkową wygraną poszła mocno do przodu, stąd kwestię pilnowania limitów mieliśmy z głowy 😂. Zatem jedynym ograniczeniem w tym zakresie było 11 godzin do mety, a to z perspektywy pierwszych kilometrów wydawało się czymś bardzo łagodnym. Stąd mogliśmy skupić się na tym co lubimy najbardziej czyli na podziwianiu widoków, rozmowach i … delikatnym truchtaniu. A było i co podziwiać i o czym rozmawiać. I wtedy nastał moment, gdy po raz pierwszy zamilkliśmy. Organizatorzy zareklamowali ten odcinek, jako mordercze podejście z Lipnika. I tak było. Coraz bardziej palące słońce i ściana przed nami, spowodowały że kijki poszły mocno w ruch, pot zalał nam czoło, a trasę podziwialiśmy z perspektywy budowy podłoża .
Nagrodą za pokonanie tego odcinka był pierwszy bufet mniej więcej w jednej trzeciej trasy. Szybkie uzupełnienie płynów, podjedzenie owoców i słodyczy, parę kilometrów luźnego zbiegu i przed nami kolejne ostre podejście na Magurkę. No nie powiem, trochę nas to sił kosztowało. Zdaję sobie sprawę, że osoby, które biegły na czas czy miejsce mogą poczuć się lekko zgorszone, ale reszta koneserów biegania nas zrozumie, bo zrobili … dokładnie to co my. Po prostu to wejście na Magurkę warte było dodatkowego bufetu, więc go sobie z Moniką … sami zorganizowaliśmy 😂. Zakupiliśmy zimną zerówkę, podzieliliśmy się zapasem z plecaczków i … wstąpiła w nas nowa energia.
Na wielkim fanie zaliczyliśmy Czupel i potem bardzo trudnym zbiegiem pobiegliśmy do Czernichowa.
Przez myśl nam nie przeszło, że w następnym dniu ten morderczy zbieg, stanie się dla nas mega morderczym podbiegiem 😱. Ale w tym momencie czekał na nas kolejny bufet z punktem chłodzenia i przepyszną pomidorową i ... tylko to się liczyło.
Odpowiednio schłodzeni i pojedzeni urządziliśmy sobie mini sesję zdjęciową na wiszącym moście w Czernichowie i na tym … żarty się skończyły.
Czekały nas piękne widoki, ale i najdłuższy na tym biegu podbieg pod Jaworzynę. I tak wspinając się ciągle pod górkę, prawie w jednym momencie ogarnęło nas coś, co określiliśmy jednym wyrazem – znużenie. Szliśmy i szliśmy, zegarek pokazywał, że jesteśmy prawie na szczycie, ale te „prawie” robiło różnicę, bo szczytu Jaworzyny jakoś nie było. Aż wreszcie jest.
Piękne widoki, spokojniejsza trasa, paralotnie nad nami - nieodłączny to znak, że zaczęliśmy się zbliżać do Góry Żar, do ostatniego bufetu, a przed nami już tylko kilka kilometrów biegu. Kilka chwil na podziwianie bajkowych krajobrazów, ale też najwyższy czas podążyć w stronę mety.
Stadion w Porąbce przywitał nas dzwonkami, brawami i dopingiem. Człowiek miał wrażenie, że wbiega co najmniej w pierwszej dziesiątce, a nie gdzieś tam pod koniec stawki 😅. Zresztą te wbiegnięcie na metę … musiałem powtórzyć, ale czego nie robi się dla fotoreporterów, żeby uwiecznili mój firmowy wyskok 😉😂. Beata czekała już na nas na mecie, a my posileni żurkiem, kawą i pizzą dzieliliśmy się wrażeniami z całego biegowego dnia.
Monika spisała się pierwszorzędnie w roli „pilnowacza” trasy. Bieg był doskonale oznakowany, ale tylko Monika wie, ile razy próbowałem pokonać trasę … po swojemu i ile razy stanowczym głosem i ruchem ręki przywoływała mnie do porządku 😱. Blisko dziesięć godzin w moim towarzystwie, to nie jest takie sobie wyzwanie i to nie jest tak do końca normalne, a jednak … dała radę i co zupełnie niezrozumiałe, zgłosiła gotowość do wspólnego pokonania ostatniego etapu Festiwalu 😂.
DZIEŃ TRZECI, NIEDZIELA, SZLAKIEM WOŁOSKICH PASTERZY, 17 KM.
Ktoś powie, wielkie mi halo, tylko 17 kilometrów. Jednak za nami były już dwa biegowe dni, a przed nami 1230 metrów podejść, bardzo wymagającą trasą z dwoma intensywnymi podbiegami.
Nasz biegowy team powiększył się o Kasię, która w sobotę była wolontariuszką, ale w niedzielę postanowiła zmierzyć się z trasą.
Jakoś tak podskórnie czułem, że to nie będzie łatwy bieg. Start był o 9.30, a wtedy słoneczko już grzało bardzo intensywnie. Na dzień dobry podbieg pod Czupel, który był kopią piątkowego verticalu. Prawie kopią, bo pod szczytem skręt i bardzo wymagający zbieg. Przed nami rozciągały się piękne polany, łąki i pastwiska skąpane w słońcu, ale jednocześnie organizm mniej lub bardziej przypominał nam, że to już trzeci dzień górskiego biegania.
Minęliśmy półmetek biegu, rozpoczął się fragment asfaltowego odcinka, który doprowadził nas wprost do jedynego bufetu na trasie – w Czernichowie, znanego nam już z poprzedniego dnia ze schłodzenia naszych głów i pysznej pomidorowej 😋😅. To samo czekało nas także i w niedzielę. Podwójna pomidorowa zagryziona … paluszkami, była niczym ambrozja na tym etapie biegu 😋. Był to też ostatni moment na małą regenerację przed mega trudnym ostatnim podejściem na Czupel 😱.
Mijaliśmy biegaczy, którzy podobnie jak my walczyli ze swoimi słabościami, mijaliśmy turystów, którzy dodawali nam otuchy. Nie wiem o czym wtedy myślała Monika, ale jak podejrzewam miała jakąś chwilkę słabości, bo na jeden moment straciła czujność, wypuściła mnie trochę do przodu i … pomyliłem trasę 😱. Niemożliwe, a jednak 😂. Ale korekta w Jej wykonaniu i przywołanie mnie do porządku nastąpiło szybko i zdecydowanie. Tylko nie bardzo rozumiałem te uwagi, o nogach poparzonych przez pokrzywy, gdy wracaliśmy przecinką na właściwy odcinek 😂.
I wreszcie jest, najwyższy punkt na trasie osiągnięty, teraz już tylko zbieg w kierunku mety. Zbieg już na luzie, zbieg w którym pozbyliśmy się tego całego bagażu emocji towarzyszących nam przez wszystkie biegowe dni. Zbieg, w którym na ostatnim kilometrze podziękowaliśmy sobie z Moniką za wspólne kilometry. Za przegadane godziny, za pokonane kryzysy, za wzajemną motywację i mobilizację do pokonywania tych wszystkich podbiegów, zbiegów i palącego słońca. Ja jeszcze nieśmiało podziękowałem za … wyrozumiałość, tolerancję i próbę zrozumienia mojej ... gwarowej godki 😉😂, bo przecież jeżech z Rybnika.
Na mecie czekały już na nas Beata i Kasia, które zdecydowanie szybciej uporały się z trasą. Ale tutaj chylę też głowę przed spikerem, który przywitał nas wesoło, że jak się zapłaciło za cztery godziny, to po co przepłacać i przybiegać sporo przed limitem 😂.
Niezwykle piękne i wzruszające było podsumowanie i zamknięcie całego Festiwalu Trzech Jezior. Nagrodzenie ręcznie wykonanym medalem wszystkich tych, którzy w limicie ukończyli wszystkie trzy biegi startując w tzw. Grand Prix.
Odebranie medalu z rąk Wojtka i wspólne wejście na scenę z innymi uczestnikami, to było coś co zapamiętam na bardzo długo.
Długa ta relacja, ale też te trzy biegowe dni niosły ze sobą tak wiele pozytywnej energii, tak wiele uśmiechu i tak wiele wzruszeń. Możemy mówić o wzorowej organizacji, rekordach tras, możemy mówić o przepięknych widokach, możemy mówić o medalach, nagrodach czy bufetach.
To jest wszystko bardzo ważne, ale dla takich osób jak ja, najważniejsza jest atmosfera, która towarzyszyła mi przez te wszystkie trzy dni, a tę atmosferę stworzyliśmy i zapracowaliśmy na nią wspólnie : organizatorzy, wolontariusze, fotograficy i biegacze. I myślę, że to jest największy sukces tego Festiwalu, to coś co spowoduje, że w jeszcze większej grupie za rok zameldujemy się ponownie w Międzygórzu Bialskim.
I tak sobie myślę, że tych czynników motywujących nas, aby zawitać na M3J za rok, jest tak dużo, że faktycznie, ten festiwal już doczekał się miana „kultowego”, i nie jest to w żadnym razie określenie na wyrost.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |