2020-08-27
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Ultra Mazury 2020 (czytano: 1336 razy)
Następne zawody, następne szaleństwo, następna garść szczęścia. W końcu można spotkać się z innymi biegaczami i wspólnie pokonać kilometry leśnych ścieżek. A wszystko zaczęło się w piątek…
Popołudniowa trasa do Starych Jabłonek. Chillout w samochodzie. Gorąco. Żar lejący się z nieba. W głośnikach spokojne rytmy Zbyszka Wodeckiego oraz Krzysztofa Kiljańskiego. Złapałem hasło przewodnie na Ultra Mazury 2020, czyli „Dziś chcę Wam szczęście dać, które jest we mnie…” To szczęście to ma być około 100 km biegu przez leśne ostępy Warmii i Mazur. Piękne tereny. Witajcie ponownie…
Szybkie pasta party z niezawodną gościną Hotelu Anders. Lekki makaron z pesto. Jak zawsze palce lizać. Do tego trochę owoców i na razie wystarczy. Przed startem uzupełnię kalorie biedronkową czekoladą z solą i będzie dobrze. Musi być dobrze. Słońce już powoli chyli się za drzewa. Mimo tego temperatura spada jedynie nieznacznie. W godzinie startu, czyli o 3:00 ma być około 20 stopni Celsjusza. Nie zmarznę. Noc jest równie gorąca. Nad jeziorem widać jedynie drobny skrawek księżyca. Jest zdecydowanie bliżej do nowiu, niż do pełni. To nie będzie bieganie po rozświetlonym lesie. Do dyspozycji pozostaną jedynie czołówki tych, którym chce się bawić w nocne podchody biegowe. Teraz już tylko do samochodu na krótką drzemkę przed startem…
Dzwonek… Dzwonek… 2:20 Wstajemy. Jest w miarę ciepło więc pobudka idzie sprawnie. W okolicach linii startu krzątają się już organizatorzy. Z głośników płynie cicha muzyka. „The Battle” Hansa Zimmera z filmu Gladiator. Ciarki na plecach. Miło. Jeszcze trochę i gladiatorzy długich biegów wyruszą. Mam nadzieję, że te rytmy nie przeszkodzą we śnie stadu kamperów, które przysiadły nad brzegiem jeziora, zajmując cały parking. Przy biurze zawodów oraz w okolicach linii startu rośnie ilość nocnych łazików, zamierzających za kilka minut zapuścić się w leśne chaszcze. Nie, nie kopiemy dzisiaj robaków na poranny połów ryb. Dzisiaj będziemy BIEGAĆ. Dobrze BIEGAĆ. Szybko przebieram się w przygotowane wieczorem ciuchy biegowe. Skarpetki, buty, plecak i również jestem gotowy. Przed wejściem w strefę startu jeszcze dodatkowe sprawdzenie obowiązkowego wyposażenia – oświetlenie, folia NRC, naładowana komórka, woda. Mam wszystko. „Kolego, zapal lampkę z tyłu… Miała być czerwona. Masz białą. Nie możesz wystartować z taką.” Mam już pierwszy wyrzut adrenaliny. Lampka działa, miga nawet, a że nie miałem w domu czerwonej i wziąłem białą… Organizator jest nieustępliwy. Biegnę do biura zawodów. Oczywiście, mieli 6 czerwonych lampek, ale już dawno się rozeszły. Dajcie cokolwiek czerwonego. Po dłuższej chwili szukania odnajdują czerwoną taśmę izolacyjną. Owijam nią lampkę i gotowe. Działać, działa. Świeci na czerwono, tak jak miała świecić - świeci. Pędzę z powrotem na linię startu. Do rozpoczęcia biegu pozostały trzy minuty. Zdążyłem. W głowie jednak już mi huczy z emocji. Ostry początek. Zatem ruszamy… Godzina 3:00.
Spokój, tylko spokój może mnie uratować. Trzymanie spokojnego tempa. Nie szarpanie się na górkach i piachach, których sporo na trasie Ultra Mazury 2020. Biegnę swoje. Niektórzy mnie wyprzedzają, innych zostawiam za sobą. Jak w każdych zawodach stawka musi się ułożyć i rozciągnąć. To jest ten jeden z piękniejszych momentów ultra-przygodowych biegów. Start i początkowe kilometry. Grupa mega zwariowanych ludzi, którzy w rywalizacji, ale i przyjaźni wspólnego biegu, wciągają mocno w płuca nocne powietrze. Chwilo trwaj, jesteś piękna.
Trzeba uważać. Pod nogami szurają kamienie. Korzenie drzew wyciągają od czasu do czasu swoje macki w niecnych zamiarach powalenia biegaczy. Nocne mary ustępują zwykłej pierwotnej radości zbratania się z przyrodą. To pierwsze kilometry. Płuca się uspakajają. Organizm łapie odpowiednią temperaturę biegu. Jest dobrze. 1-2-3 km mijają niepostrzeżenie. Niestety, niewiele widać. Poza obszarami oświetlanymi przez nasze czołówki, noc jest naprawdę ciemna. Liczę, że poranek będzie bardziej łaskawy. Witanie wschodu słońca w lesie to jest następny element, który kocham w tym całym szaleństwie. Słoneczko, przybywam…
Zbliżam się do 10 km. Czas na sięgnięcie do plecaka po butelkę z woda i pierwsze zwilżenie ust. Zrzucam plecak szybkim ruchem. Już widzę, że coś jest nie tak. Zamek kieszonki do której włożyłem dokumenty od samochodu i kluczyki jest otwarty. Mięśnie mimowolnie się spinają. Wkładam rękę do środka… Dokumenty są. Kluczyki… nie. W głowie przebiega od razu cały obłok myśli. No to mam po biegu. Jak teraz wrócę do domu? Mamy sobotnią noc. Od kogo i kiedy miałabym prosić o drugie kluczyki? Czy zostanie mi koczowanie przy samochodzie do poniedziałkowego popołudnia? Przeklinam sam siebie, plecak i świat na czym stoi. Muszę zawrócić i spróbować znaleźć te kluczyki. Mam do sprawdzenia 10 km trasy. Leśnych dróżek zapadniętych jeszcze w mroku, po których przebiegł cały tabun biegających „dzików”. Zmieniam kierunek przemieszczania się o 180 stopni i każdego napotkanego „świetlika” pytam o zagubione kluczyki. Nie widziałem, nie wiedziałem, nie… „Wiesz, coś mi mignęło na ziemi, ale było to chyba na około 3 kilometrze.” Zapala mi się lampka nadziei. Może będzie dobrze? Musi być dobrze. Kilku następnych biegaczy potwierdza, że faktycznie mogło coś w postaci kluczyków leżeć na drodze. Przesuwam się powoli omiatając swoją czołówką cała szerokość ścieżki. Mozolne, ale niezbędne działanie. Widzieliście, wiedzieliście…? „A od jakiego to samochodu były kluczyki?” – słyszę pytanie kierowane w moją stronę. Normalne, Skoda… „To mam je ze sobą, trzymaj.” Kolega ratuje mnie z dużej opresji. Zawsze wiedziałem, że na biegaczy, a szczególnie ultrasów można liczyć. Dziękuję Ci bardzo. Bardzo…
Mogę kontynuować zawody. Nie bardzo już wiem, czy w dalszym posuwaniu się do przodu podtrzymuje mnie adrenalina, której mam już nadmiar w dniu dzisiejszym, czy właśnie to, że po odzyskaniu kluczyków mocno odpuściła. Dopiero trochę po godzinie 4:00, a ja już jestem mocno skołowany. Wracam do biegu. Nie podejrzewałem, że jeszcze dzisiaj będzie mi to dane. A jednak. Są dobrzy ludzie na tym świecie. Jestem na końcu stawki. Kompletny ogon. Nie to jest jednak najważniejsze. Wygrzebałem się już dwukrotnie ze sporych opresji. Czy w biegu ultra coś może pójść nie tak? Może. Czy w biegu ultra coś może pójść wielokrotnie nie tak? Jak widać może. Czy można mieć kumulację zdarzeń? Oczywiście. Mam nadzieję, że na dzisiaj to już wszystko. Spokojnie połykam następne kilometry. Las budzi się do życia. Słyszę jeszcze delikatne pohukiwanie sowy. Zaraz zastąpi ją cały wachlarz innych leśnych awanturników. Będzie miło. Przebiegam lewym brzegiem jeziora Barduny. Do pierwszego punktu odżywczego w Guzowatym Piecu mam jeszcze spory kawałek. Ze Starych Jabłonek to powinno być około 25,5 km. Biorąc jednak pod uwagę moje nocne poszukiwania, może być trochę więcej. Wybiegam z lasu na brukowaną drogę i staję. Nie wiem, czy mam biec w lewo, czy w prawo. Oznaczenie trasy, dotychczas bardzo dobrze przygotowane, akurat na tym rozwidleniu wykazuje spore braki. Ani różowych taśm zawieszonych na gałęziach, ani strzałki kierunkowej na różowym tle, ani nawet lampki, takiej jak te, które wcześniej wesoło mrugały do nas, zapraszając do dalszego biegu. Odwracam się zdezorientowany. Nadbiega kolega, którego chwilę wcześniej wyprzedzałem. Również on nie wie w którym kierunku mamy dalej kierować swoje kroki. Rozglądamy się bezradnie. Prawo, czy lewo… Lewo, czy prawo… W końcu w dali jeden z nas dostrzega, ledwie widoczną, różową taśmę. Jest. Dajemy w tamtą stronę. W prawo. Brukowana droga nie zachęca do zapoznawania się z jej nawierzchnią. Posuwamy się piaszczystym poboczem. Na szczęście jest lekko z górki. Zmieniamy się pozycjami. Chwilę ja jestem z przodu, to znowu kolega prowadzi nasz duet do przodu. Rozpędzam się. Uzyskuję dość sporą przewagę, gdy dogania nas postać na rowerze. To Kamil Leśniak, jeden z organizatorów biegu. Chłopaki, pomyliliście kierunki. Trasa 100 km biegnie w drugą stronę. W tej chwili nadrobiliście spory kawałek po trasie dla 70 km. Zgrzytam zębami i znów zawracam. Czy to wszystko już na dzisiaj…? Nigdy nie miałem takiej kumulacji przygód. Doganiam kolegę, którego miałem okazję już dwa razy dzisiaj wyprzedzić. Spoglądam na jego numer startowy. Tak, to 4066, czyli swojak z Łysomic. Zdziwiony pyta, co mu się tak przyglądam. Pozdrawiam go gorąco, jako mieszkańca tej samej gminy. Okazuje się, że Jeremi jest z Ostaszewa. Zatem pozdrowienia dla Mustanga Ostaszewo. Zbieram siły i wypuszczam się ponownie do przodu. Jeszcze sporo kilometrów przede mną. Bruk, bruk, miejscowość Parwółki i kierunek na Guzowaty Piec. Nie patrzę na zegarek. Co prawda tempo mieści się w założonych granicach, ale nadrobionych kilometrów nie uwzględniałem. Chciałem powitać dzień z poranną zorzą i powspinać się po nitkach wschodzącego dnia, a tutaj takie niespodzianki. Dobrze, że jest już jasno. Zaraz będzie naprawdę gorąco. Dobiegam do pierwszego punktu – Guzowaty Piec. Zegarek wskazuje prawie 33 km. Niezła nadróbka. Około 7,5 km dodatkowe przebiegu. Strata czasowa pewnie jeszcze większa. Biorąc pod uwagę powolne szukanie kluczyków, może to być nawet 1,5 godziny. Nic to. Dalej robię swoje. Proszę chłopaków o dotankowanie butelki z wodą, łykam dwa kawałki banana i biegnę dalej. Następny cel to Majdy nad jeziorem wulpińskim. Drobne, ponad 16 km do przodu. Obliczam, że dla mnie będzie to już 48 km. Nie ważne. Szczęście jest we mnie… Przedzieram się przez las i zakręcone ścieżki, którymi organizatorzy wytyczyli trasę. Robi się już naprawdę gorąco. O ile na otwartym terenie możemy liczyć na lekkie powiewy wiatru, środek lasu to jednak duchota i gorące, stojące powietrze. Nawet owadom nie chce się już dokuczać biegającym wariatom. Zbliżam się w okolice jeziora. Wybiegam na asfalt. No tak, startując tutaj dwa lata temu, w tym miejscu mijali mnie pierwsi „ścigacze” na 70 km. Teraz jestem wśród koleżanek i kolegów ze środka tej stawki. Wszyscy na 100 km odjechali już mocno do przodu. Biegniemy razem, choć ci na 70 km mają sporo mnij kilometrów w nogach. Wyprzedzam kolegę w żółtej koszulce, potem dobiegam do dwójki mężnie połykającej wspólnie długi dystans. Wyprzedzam ich i samotnie pojawiam się na następnym punkcie z wodą. Faktycznie zegarek pokazuje już 48 km. Sporo. Sporo i zdecydowanie za dużo. Wbrew pozorom, przy planowanych 100 km, dodatkowe 7,5 km robi naprawdę istotną różnicę. Na punkcie brakuje już wody. Pozostały resztki izotonika oraz cola. Wraz z dodatkowymi kawałkami banana, poję się energetyczną colą. Do butelki tankuję resztki izotonika i zbieram się w dalszą drogę. Brak wody na punkcie, przy takim dystansie i przy takich temperaturach to zdecydowanie duży błąd organizatorów. Kamilu, nie tak to miało wyglądać. Chociaż, przypominam sobie, co mówił nam zawsze trener w klubie żeglarskim „Ostatnich gryzą psy…”. Skoro zatem biegnę w ogonie stawki, nie powinienem narzekać, tylko spiąć d… i do przodu. Tak też robię. Wiem jednak, że nie będzie łatwo. Braki w nawodnieniu zderzają się z coraz wyższą temperaturą powietrza. Okoliczne lasy nie zapewniają również jakichkolwiek rzeczek, czy strumyków. Wspominam bieganie po górach w okolicach Szklarskiej Poręby. Tam, mimo panującego upału, zawsze można było skorzystać z kryształowych potoków zimnej, czystej i smacznej wody. Na samo wspomnienie oblizuję spierzchnięte usta. Do następnego punktu w Mycynach również około 16 km. To będzie jednak trochę cięższe 16 km. Każdy krok powoduje wzbijanie tumanów kurzu. Wszystko wokół jest przez ostatnie dni mocno wyschnięte. Mimo tego, że na każdym z punktów wysypywałem z butów piach i czyściłem skarpetki, czuję nowe pokłady ziemi transportowane w obuwiu. Nogi, jak i cała reszta są już mocno przyprószone pyłem. Mam nadzieję, że zniechęci to również kleszcze, które miałyby ochotę na darmowy transport. Tym pajęczakom mówię zdecydowane nie. Dalej biegnę sam. A przynajmniej w towarzystwie kolegów z dystansu 70 km.
Skręcam w prawo i mijam mostek nad jakąś rzeczką. Nie mogę się powstrzymać. Zbiegam do tafli wody i ochlapuję twarz. Woda nie jest zimna. To raczej ciepła ciecz z dużą zawartością glonów oraz różnego rodzaju żyjątek. Nie da się jej pić. Można co najwyżej schłodzić odrobinę głowę, co niniejszym czynię. Ze sporą ulgą wybiegam na dalszą część trasy. Byle do następnego zbiornika wodnego. Tasujemy się na trasie, tak jak wcześniej. Ja oraz dwóch kolegów z 70 km. Przebiegamy obok nadleśnictwa Jagiełek. W zabudowaniach dostrzegam pana, który krząta się w ogrodzie. Podbiegam i pytam się, czy ma może wiadro z wodą. Nie ma takowego, ale może udostępnić wąż ogrodowy. Zawsze to coś. Pan proponuje piwo, ale to nie dla mnie. Alkohol w takich warunkach, przy wysokiej temperatury oraz przebiegniętym dystansie, skończyłby się jedynie dłuższą imprezą w mijanym ogrodzie. Na to jednak nie mam czasu. Zażywam ożywczej kąpieli z kolegami biegaczami, którzy również korzystają z dobrodziejstw studni głębinowej. Woda jest dobra, bo jest zimna. Tankujemy swoje zbiorniki do pełna i wyruszamy na spotkanie z dalszymi przygodami. Teraz możemy stawić im czoło. Po kilku kilometrach odkrywam następny błąd, który popełniłem. Zabawiając się z wężem, zmoczyłem mocno prawego buta. O ile bieg w suchym bucie nie sprawia problemu, zmoczona skarpetka oraz pływająca wkładka mocno wpływają na komfort poruszania się. Z pewnością zapłacę za to dodatkowymi pęcherzami na stopie. Taki los ultrasa. Jak już powiedział jeden znany gość „(…) ja się cały czas czegoś uczę, bez przerwy.” Ja za to uczę się w biegu. Uczę się nie popełniać ultra-błędów. Korzystając z dodatkowych zapasów wody, zbliżam się do następnego punktu kontrolnego - Mycyny. To teoretycznie powinien być 55 km, ale ja już ma w nogach zdrowo ponad 60 km. W dobrym nastroju trzyma mnie to, że do kolejnego punktu, ponownie w Guzowatym Piecu, pozostało niecałe 10 km. Potem już tylko około 30 km. Dam radę. Wierzę, że dam radę. Wiem, że dam radę. Bo szczęście jest we mnie…
Dobiegam do punktu w Mycynach i siadam na przystanku autobusowym, aby wysypać z butów zbędne kilogramy, sklejone wraz z wodą w oblepiające błotko. Podchodzi od mnie jeden z kolegów i daje znać, że muszę zakończyć bieg oraz oddać numer. Na razie nie dociera to do mnie. Podchodzę do punktu odżywczego dotankować wodę. Miłe dziewczyny potwierdzają, że limit czasu dla tego punktu to godzina 11:00. Tymczasem mamy już 11:15. No, ale o co chodzi? Robić jakiś problem z powodu 15 minut? Do następnego punktu z pewnością to nadrobię. Okazuje się jednak, że organizatorzy są nieustępliwi. Przekroczyłem limit czasu. Muszę oddać chip oraz numer startowy. Dalej mogę poruszać się na własną odpowiedzialność. Udaje mi się wytargować z dziewczynami, że zatrzymam numer startowy. Chip wędruje do ich kieszeni. To chyba faktycznie mój następny błąd w dniu dzisiejszym. Biegnąc uwzględniałem tempo, które pozwoli zmieścić się w założonym limicie, ale nie uwzględniłem nadróbki kilometrów, które dodatkowo przebiegłem. Trudno. Dalej będę biec sam ze sobą. To jednak nie okazuje się takie łatwe. Motywacja i adrenalina szurają po ziemi. Jednak co udział w zawodach, to udział w zawodach. Dlatego tak cieszyłem się startując w Ultra Mazury 2020. Tymczasem wyszło tak jak wyszło. Doganiam kolegę z 70 km, który ma problemy żołądkowe. Dalej posuwamy się razem. Trudno tu już mówić o sensownym bieganiu. On ledwo porusza się do przodu. W sumie, sam zastanawiam się, jak zamierza dobiec do mety 70 km. Mi już kompletnie odeszła ochota na ściganie. Za dużo już tego wszystkiego na dzień dzisiejszy. Wiem, że powinienem cieszyć się ze znalezienia kluczyków, i cieszę się, ale reszta to faktycznie porażka. Wszystko co mogło pójść nie tak, poszło. Zastanawiam się, które z praw Murphy’ego mam zastosować. Czy to, że „Jeżeli coś może się nie udać – nie uda się na pewno.”, czy to, że „Wszystko wali się na raz”, a może to, że „Jeśli myślisz, że idzie dobrze – na pewno nie wiesz wszystkiego.” Tak, chyba to ostatnie to moje motto na dzisiaj. Mimo wszystko jednak zaliczę dzień do udanych. Bo szczęście jest we mnie… Pobiegane mam i to w sporej ilości. Szczęście dopisało, mimo kilku przeciwności. Czego chcieć więcej. Trzeba umieć cieszyć się tym, co się ma. W następnych biegach będzie z pewnością lepiej. Umiem cieszyć się z rzeczy małych. Umiem doceniać to, co daje mi życie. Jak wielu nie ma możliwości biegania, choć bardzo by pragnęli. Doceniam to, co mam.
Posuwamy się powoli do przodu. Dogania nas trójka biegaczy. Kolega oraz dwie koleżanki. Okazuje się, że on również startował na 100 km, ale pomylił trasę w tym samym miejscu co ja. O ile ja nadrobiłem około 7,5 km, on dołożył do swojego przebiegu ponad 17 km. Dlatego zrezygnował z dalszej walki i towarzyszył koleżankom w zdobyciu założonych 70 km. W niewielkich odstępach dobiegamy ponownie do punktu w Guzowatym Piecu. Kasuję przebieg dzienny. Na dzisiaj już wystarczy. Dalej spokojnie, spacerem przemieszczę się do Starych Jabłonek. Nikt, nigdy nie będzie mnie zwoził z trasy biegu samochodem. W uszach cały czas mam podstawowe przykazanie każdego „ultrasa”: „Jeżeli nic się złego z ciałem nie dzieje do tego stopnia, że trzeba zejść to się biegnie, to się idzie, to się pełźnie, ale do przodu…”. Tak też czynię i będę czynił. Najwyżej skończę gdzieś na trasie, robiąc to co kocham i co nadal będę czynił. Biegał ultra…
11 km powrót spacerem do Starych Jabłonek to spokojny czas na przemyślenie wszystkiego. Popełniłem kilka błędów, zdobyłem całą nową garść doświadczeń. Jestem mądrzejszy w tym swoim ultra. A, że dodatkowo mocno zmoczył mnie deszcz. Jakie to ma znaczenie, gdy szczęście jest we mnie…
Zatem, biegajcie i bądźcie szczęśliwi. Z tym wszystkim co macie, a może nawet wbrew temu wszystkiemu. Bo życie ma się jedno i nie warto go marnować na głupoty. Do zobaczenia na biegowych szlakach wariaci…
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |