2019-11-27
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Wspomnienie z Holandii (czytano: 663 razy)
Ostatnio mój kolega powiedział, że wybiera się na maraton do Rotterdamu. Pamiętam - zareagowałem - mój drugi maraton był w Rotterdamie. I zastanowiłem się co jeszcze z tej mojej biegowej przeszłości pamiętam...okazało się, że całkiem sporo.
To było dawno, niemal dziewięć lat i dwadzieściadziewięć maratonów temu.
Zapisałem się na mój pierwszy, zagraniczny maraton i otrzymałem mój jedyny list z Holandii, potwierdzający zgłoszenie (tak,tak to były czasy kiedy przychodziły listy :-)
Wyjazd zaplanowałem aby jak najwięcej przy okazji zobaczyć ale przede wszystkim postanowiłem się do tego biegu solidnie przygotować. Mój pierwszy maraton, w Warszawie, we wrześniu 2010 roku był bowiem “przebyty” zupełnie “z marszu”, po kilku przebieżkach na mechanicznej bieżni, bez żadnego “przetarcia” na krótszym dystansie. Teraz nabyłem książkę “Bieganie metodą Danielsa” i rozpocząłem kilunastotygodniowy trening aby przebiec dystans w 4h. Wciąż ćwiczyłem wyłącznie na bieżni mechanicznej, nie miałem żadnego sprawdzianu, żadnej specjalnej diety, a i często zamieniałem dni i kolejność treningów. Wierzyłem, że będzie dobrze, bo przecież “najważniejsza jest głowa” ;-)
I ruszyliśmy z Dziewczyną samochodem do Holandii, z przystankiem w Osnabruck.
Zatrzymaliśmy się w Delft, bo w Rotterdamie ciężko było o tani nocleg. A i tam mieliśmy szczęście, bo z racji niskiego “obłożenia” przekwaterowano nas (w tej samej, niskiej cenie) do czterogwiazdowego hotelu, nad samym kanałem. Snuliśmy się i biegaliśmy zwiedzając przez dwa dni fascynujące Delft, Hagę i Amsterdam, płynęliśmy wśród wiatraków, a wieczór spędziliśmy na promenadzie i niezwykle szerokiej plaży w Scheveningen. Trzeciego dnia byliśmy już w Rotterdamie po pakiet, zobaczyć Muzeum Morskie i olbrzymi port. Krótkie było nasze “przebywanie” w hotelowych pieleszach. Niósł nas entuzjazm i zapał, którego miało mi także wystarczyć na niedzielne bieganie.
Helikoptery nad biegaczami, balony, różnokolorowy tłum, w skali większej niż pół roku wcześniej w Warszawie, ostatnia strefa, wystrzał startera. A na nogach tanie treningówki, na ręku zwykły zegarek. I tylko koszulka zmieniona na tą z polyestru bo po wełnianych “doświadczeniach” w Warszawie (taka była wówczas koszulka startowa) moja górna cześć ciała krzyczała: “nigdy więcej !”
Biegniemy. Pamiętam, że był efektowny wiadukt z filarami, a potem zwyczajna dzielnica, stadion. Biegło mi się świetnie, szybciej niż zakładałem. 10 km w niemal 55’, 20 km w prawie 1h50’. Wróciliśmy tym samym co na początku wiaduktem do centrum, minęliśmy Muzeum Morskie i wówczas trasa skręcała gwałtownie pod wiadukt. Podczas wybiegania spod wiaduktu nadszedł pierwszy kryzys. Gwałtowny. Tak gwałtowny, że musiałem się zatrzymać. Ale po chwili ruszyłem dalej bo zobaczyłem bramkę półmetka. Wynik 1:56:12 w tym miejscu oznaczał, że biegnę znacznie szybciej niż planowałem ale już wówczas wiedziałem, że będzie ciężko, bardzo cieżko ! Zszedłem i usiadłem obok trasy. Właściwie mogłem teraz wrócić na start, na przełaj, bo było bardzo blisko. Ale było mi głupio. Bo pierwszy raz za granicą, bo Dziewczyna, bo wstyd przed samym sobą...no i przecież “najważniejsza jest głowa!”. Wróciłem na trasę z postanowieniem, że podzielę ją na odcinki. Najpierw do 25 km , potem...ale po bramce 25 znów siedziałem, w lesie. Głowa głową ale niedoskonałość przygotowań i “piękno” Holandii zrobiły swoje. To, że był to las/park, miało olbrzymie znaczenie. Chciałem wracać jak najszybciej, piechotą na start/metę. I zrobiłbym to ale musiałbym najpierw wycofać się z tego lasu, poszukać drogi. Sam się zastanawiam czy to “wpuszczenie się w las” (przecież wiedziałem, że tam będzie, oglądałem wcześniej szkic trasy !) nie było kpiną mojej “głowy” z ograniczeń ciała.
Ja po prostu nie wiedziałem jak się stamtąd wydostać. Jedyna, rozsądna droga prowadziła do przodu więc...pobiegłem. I tak już podbiegałem, podchodziłem przez pozostałe 17 km. Nie siedziałem ani razu. Po wydostaniu się z parku tłum kibiców nie pozwalał mojej ambicji na rezygnację. A że do mety było całkiem blisko...
Ukończyłem mój drugi maraton, Rotterdam Marathon 2011 w czasie 4:17:38 netto, poprawiając swój pierwszy, warszawski “rekord” o 19 minut. Zająłem miejsce 5112 na 7388 “finiszerów”. A na mecie czekała moja Dziewczyna, dziś Żona, z pięknym czerwonym balonikiem, w kształcie serca :-) Ten balon wciąż stoi (choć już nie jest czerwony) na naszym parapecie...
A potem pojechaliśmy podziwiać tulipany we wspaniałych ogrodach Keukenhof.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu paulo (2019-11-28,08:20): Piękny "dawnych wspomnień czar" :)
|