2018-06-21
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Po półmaratonie w dziwnych okolicznościach. (czytano: 1501 razy)
Po piątkowej trzydziestce i sobotnim półmaratonie z groszami przyszło niedzielne bieganie. Przejechaliśmy samochodem kilkanaście kilometrów, by w okolicy ruin zamku rozpocząć naszą biegową wycieczkę. Oczywiście wzięliśmy psa, bo po drodze mieliśmy mieć potoki a w połowie drogi schronisko. Gorąco było wystarczające, by dokuczyć biegaczom i psu a trasa przez kilkanaście kilometrów prowadziła pod górę. W spokoju dotarliśmy do schroniska, w którym kolega skusił się na posiłek (co mu się raczej nie zdarza) a ja na sławne racuchy z jagodami. Norka nie karmiliśmy, żeby mu się w żołądek nie przewrócił. Po kilku następnych kilometrach kolega nieco zaniemógł (jedzenie?), więc trochę odpoczęliśmy. Potem mnie coś w środku przeszkadzało, ni to wzdęcie, ni to jakieś mdłości (racuchy?). A psu nic. Po odpoczynku mój towarzysz nabrał siły a ja zacząłem słabnąć. Doszliśmy do wniosku, że u mnie zaczęło działać odwodnienie, bo dopiero po ponad godzinie od startu zacząłem pić specyfik przygotowany przez moją żonę. Była to mieszanka różnych ziół, które bardzo służyły mojemu koledze a mnie teraz zaczęły męczyć. Organizm nie chciał już przyjmować płynów a te zbierały się w żołądku. Końcówkę do samochodu ledwo doczłapałem. Nie mogłem jechać, więc chwilę odpoczywaliśmy, aż mnie chwyciło na wymioty. Sporo tego było - uchroniłem psa przed przewrotem żołądkowym a sam niemal go doznałem. Poczułem się lepiej i zaczęliśmy jechać, jednak po chwili znowu mnie zmuliło. Nagle zatrzymałem auto i wyskoczyłem w krzaki, gdzie oddałem naturze jedną i drugą stroną co tylko mogłem. Dzięki temu dojechałem do domu, w którym mieliśmy udawać przed moją żoną, że wszystko jest ok. Coż, żona nie dała się nabrać, bo zielony kolor mojej aparycji nie często się zdaża. Przygotowała świetny obiad z pstrągów i dodatków, lecz ja nie mogłem tego nawet wąchać a co dopiero jeść. Każda szklanka wypitego napoju kończyła się wiaderkiem oddanego płynu. Skąd się tyle tego we mnie wzięło? Po posiłku było ognisko, którego nie miałem siły rozpalać, więc kolega robił za palacza. Ja sukcesywnie piłem i wymiotowałem. Dopiero po północy utrzymała się we mnie połówka szklanki, i wtedy usnąłem. Nasz bieg miał długość 34 km a najlepiej sprawdził się w nim Norek - bohater. Rano nadal nie mogłem jeść i wciągnąłem tylko dwa plasterki sera i pół banana, ale mogłem już pić. Na tym paliwie miałem przetrwać nowy, biegowy dzień. Spakowaliśmy manele i pojechaliśmy do Czech. Tam, przy wielkim upale, wdrapywaliśmy się na górę. Norek wymiękł, więc co chwilę zatrzymywałem się, by go zraszać wodą, dać mu pić i odpocząć w cieniu. Kolega pognał do przodu, potem się spotkaliśmy. W rezultacie ja z psiakiem zrobiłem 15 km a kolega kilka kilometrów więcej. Po powrocie zacząłem jeść, a wieczorem było oczywiście ognisko. Sam się dziwiłem, że to wytrzymałem.
Kolejnego dnia mieliśmy w planie następny etap górskich przebieżek. Ponieważ trasę poznałem wcześniej, tom wiedział, że Norka nie możemy zabrać, bo raz, że wczoraj miał dosyć, a dwa, że na trasie nie mogliśmy liczyć na naturalne cieki wodne, schronisko czy sklep. Taka droga wymagała od nas zabrania po jednym dodatkowym bidonie. Woda dla psa nie miałaby się gdzie zmieścić. Trochę bałem się tego etapu, bo przecież jeszcze nie uzupełniłem w organizmie tego, com stracił - dwa dni temu - w przyśpieszonym tempie. Choć trasa przebiegała w większości pod drzewami, to upał dawał się nam we znaki. Ja zacząłem pić po kilkuset pierwszych metrach i tak trzymałem do końca. Przed połową trasy koledze został tylko jeden pełny bidon, więc trzeba było skombinować coś do picia. Zaczęliśmy akurat wbiegać do malutkiej wioski. Pominęliśmy leśniczówkę, kilka chałupek i przegapiliśmy agroturystykę, więc zwróciłem uwagę, że teraz mijamy ostatni domek - tu albo nigdzie. Spróbowaliśmy a pani nas uraczyła kilkoma buteleczkami wody mineralnej i świetnym sokiem z lipy. Nie chciała w zamian pieniędzy. Uzupełniliśmy bidony i w drogę.
Kilka kilometrów przed końcem przegapiliśmy skręcający szlak w efekcie czego skróciliśmy drogę o 2-3 km. W sumie przebiegliśmy 33 kilometry. O dziwo, byłem w dobrej formie i po powrocie zacząłem już prawie normalnie jeść. Wieczorem było ognisko - jakżeby inaczej.
W ciągu pięciu dni przebiegliśmy ponad 130 km (Norek 80 km), które oprócz mojego odwodnienia odbiły się krwawym podbiegnięciem pod jednym z paznokci palca nogi, spowodowanym jedną z par butów. Ale cóż to jest w porównaniu z miłym spędzeniem czasu w dobrym towarzystwie, uświadomieniem sobie, że mogę więcej niż myślałem i nauką, która wynikła z moich błędów: pij, pij bracie, pij; i nie bierz tych butów na dystans dłuższy niż 20 km.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu paulo (2018-06-22,07:59): Pij bracie pij. Na starość torba i kij :) Tobie jednak to nie grozi jak będziesz takim harpaganem biegania :) Hung (2018-06-22,16:34): Pawle, dziękuję Ci za wiarę we mnie. andbo (2018-06-27,12:29): Bo "picie to jest życie", tym bardziej biegowe... A człowiek nie wielbłąd. Zdrowia życzę! Hung (2018-06-27,13:44): Dziękuję, andbo, będę pił ale nie zalewał się.
|