2017-07-25
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| GoToHell, czyli Higway To Hell (czytano: 914 razy)
To była następna bombowa przygoda. Dosłownie i w przenośni…
Kolejna edycja GoToHell, tym razem 2017 i tym razem na wydłużonej do ponad 121 km trasie. Zamiast z Gdyni na Hel, nasza wycieczka zaczęła się w Gdańsku na Długim Targu. Imprezowo, w piątkowy wieczór…
Spotkanie organizacyjne jak zawsze na Skwerze Kościuszki w Gdyni, w restauracji „Dwa Światy”. Wchodzę i od wejścia znajome twarze, uśmiechy. Będzie dobrze. Musi być…
Następny etap to przejazd do Gdańska. I tu zonk… Okazuje się, że SKM-ka nie kursuje. Alarm bombowy. Na szczęście sympatyczni koledzy z Mazur przemieszczają się po Trójmieście samochodem. Mogę liczyć na transport. Pozdrawiam panowie…
Dzięki uprzejmości Urzędu Miejskiego w Gdańsku mamy możliwość przebrać się i przygotować do biegu w gościnnych ścianach budynku na Długim Targu. Na deptaku pani zagaduje: „Panowie, zapraszam do lokalu ze striptizem…” Nie, nie, nie. Na dzisiaj mamy inne plany. Bardziej szalone plany…
Przebrani czekamy na godzinę 23. Nie ma nerwowej atmosfery. Płyną ultramaratońskie opowieści. Iza, które będzie nam towarzyszyć jako rowerowy back-up team, zbliża się do 100 przebiegniętych maratonów. Nasz super Szakal z Bałut, czyli Edyta opowiada o swoich Klientach z butiku. Za oknem słychać imprezową falę piątkowego Trójmiasta. Zaraz i my damy się niej ponieść. Czas wyruszyć na linię startu, przy Złotej Bramie. Przygodo prowadź…
Grupa 32 śmiałkiń i śmiałków wesoło truchta przy Higway To Hell. Niezła dyskoteka. Czołówki migają w rytm naszych ruchów. Naprzód… Zaczynamy przebijać się przez tłum gdańskich imprezowiczów. Musimy wyglądać wśród nich naprawdę interesująco. Niektórzy próbują podbiegać z nami. Jest ciasno. Skręt nad Motławę, Targ Rybny i wydostajemy się powoli ze ścisłego centrum. Spokojnie, każdy musi znaleźć swój rytm biegu. Czołowa trójka od razu nam odjeżdża. Oni będą walczyć o zwycięstwo. Jestem w drugiej grupie, która w czteroosobowym składzie rusza na podbój trójmiejskich ulic – ja, Miłosz, Tomek i Michał. Byle do Sopotu, potem do Gdyni, a dalej to zobaczymy…
Jest dobrze. Temperatura sprzyja biegowi. Nie jest ani za zimno, ani za gorąco. Ulice już opustoszały, dlatego też nie zatrzymujemy się nawet na przejściach dla pieszych z sygnalizacją świetlną. No, trochę mandatów byśmy zebrali. Mijamy grupki imprezowiczów czekających na przystankach komunikacji miejskiej. Jest wesoło. Dobiegamy w okolice Energa Areny. Tam już wita nas Marcin – nasz organizator. Nie zatrzymujemy się. Teraz będzie coraz bardziej pod górę. Pierwszej trójki już nie widzimy przed sobą. Ostro zaczęli. Biegniemy kierowani znakami wymalowanymi na asfalcie oraz świecącymi patyczkami rozrzucanymi przez prowadzącego na rowerze. Czas zwiedzić Trójmiejski Park Krajobrazowy. Droga cały czas pnie się ku górze, w kierunku obwodnicy. Krok po kroku. W końcu trafiamy na asfalt odbijający w las. Uruchamiamy wszystkie dostępne źródła światła. Czterech śmiałków wkracza w tajemniczy labirynt leśnych dróżek. W krzakach widzimy jedynie świecące oczy zwierząt. Magia. Droga wznosi się i opada, ale nie są to uciążliwe podbiegi. Na zbiegach za to mogę zdecydowanie przyspieszyć. To są właśnie te chwile w których całym sobą mogę odczuć piękno ultramaratońskich biegów. Chwilo trwaj, jesteś piękna…
Zbiegamy w dół. Szybciej i szybciej. Stopy wybijają równy, mocny rytm. Dobrze, że wziąłem ze sobą buty z minimalną amortyzacją. Dzięki temu jestem szybszy. Dynamika znów wygrała z komfortem. Wiem, że potem będzie bolało, ale na razie się tym nie przejmuję. Jeszcze trochę podbiegu i zjawiamy się u podnóża pierwszego punktu kontrolnego – Pachołek Oliwa. To już, czy dopiero 24 km. Wieża widokowa w samym sercu lasu. Muszę tu jeszcze kiedyś wrócić za dnia. Na razie łapię w biegu kilka ciastek i wspinam się po schodach w kierunku wieży. Hej, nie rozsiadajcie się… To jeszcze nie ten czas. Cóż, nie będę na wszystkich czekał. Wspinamy się dalej w dwójkę – z Miłoszem z Tucholi. Schody, punkt widokowy i przed nami jedynie leśne ścieżki. Las robi upiorne wrażenie. Dróżka wije się to w prawo, to w lewo. Piasek, kamienie, korzenie. Trzeba bardzo uważać. To w końcu dopiero początek wyprawy. Szukamy wzrokiem świecących patyczków i śmigamy do przodu. Zbiegi zaczynają się robić coraz trudniejsze. Większa szybkość, niestabilne podłoże, noc. Po kilku takich kilometrach czuję już to zbieganie w żołądku. To nie jest dobry znak. Chwila przerwy na marsz. Cóż, trudno…
Dobiegamy znów do asfaltowej ścieżki. Teraz powinno być już lepiej. Ciągle w dół do Sopotu. Jest główna Aleja Niepodległości. Jest stacja kolejowa w Sopocie. Wracamy do ludzi. Mimo późnej pory Sopot żyje. Spacerowicze, dużo młodzieży. Kierunek na Monciak i szok… Tłumy pijanych. Dziewczyny w sukienkach, które więcej odkrywają niż zakrywają. Alkohol leje się strumieniami. Niektórzy już śpią zmęczeni na ławkach. Przebijamy się przez tłum w kierunku mola. Jest i nasz następny punkt kontrolny 34 km. Od obsługi dowiadujemy się, że jesteśmy na miejscach 3-4. Niemożliwe. Przecież przed nami powinno być jeszcze 3 uciekinierów. Nieważne. Kilka łyków wody i ruszamy dalej…
Mijamy Grand Hotel i ścieżką rowerową biegniemy wzdłuż morza. Mijamy kilka knajpek, jakąś dyskotekę. Spacerujące dziewczyny ledwo trzymają się na nogach. Jedna wisi na barierce. Park Kolibki. To chyba w tych okolicach zaginęła Iwona Wieczorek. Dziewczyny, uważajcie na siebie…
Kierunek na Gdynię Orłowo. Kończy się ścieżka rowerowa, czas wbiec na plażę. Najłatwiej będzie wzdłuż brzegu w bezpośredniej bliskości morza. Plaża rozświetlona ogniskami z bawiącą się młodzieżą. Fajny widok. Gorzej ze mną. Potykam się o jakiś korzeń albo kamień i ląduję w mokrym piachu. Tfu, trzeba się dokładnie otrzepać. Mam nadzieję, że nie zasypałem gniazda do podłączenia ładowania w zegarku. Bez podłączenia do power-banku nie wytrzyma całej trasy. Przy molo w Orłowie znów wydostajemy się na asfalt. Naprzód… i z powrotem. Asfalt kończy się po kilkuset metrach, a w nocy nie da rady przebijać się dalej bez dokładnej znajomości terenu. To zbyt niebezpieczne. Wracamy do głównej drogi biegnącej przez Trójmiasto – Alei Zwycięstwa i kierujemy się w kierunku Gdyni. Krok po kroku, krok po kroku… A żołądek swoje…
Do Świętojańskiej, w dół na bulwar i już prawie jesteśmy na Skwerze Kościuszki. To już 43 km. Dobiega do nas jeszcze jeden kolega. Jesteśmy zdecydowanie przed godziną startu na 80 km. Dopiero za 30 minut wybije godzina 3 rano. Start na 80 km przewidziany jest na 4:30. Zaczyna mi być zimno. Krótki rękawek, wysiłek już przebiegniętych kilometrów oraz chłód poranka zaczynają być odczuwalne. Podbiegam do samochodu, który zostawiłem w Gdyni i zonk… Wszystkie koszulki włożyłem do torby, która pojechała na Hel. Pozostaje mi założyć na siebie wiatrówkę, a mokrą koszulkę wrzucić do plecaka. Zrobi się cieplej to przeschnie. Próbuję zjeść bułkę z nutellą. Kompletnie mi nie smakuje. Zmuszam się jednak. Ciężko ją utrzymać w zziębiniętych rękach. Tak jednak trzeba. Ruszam dalej. Ta część trasy jest mi już doskonale znana, a odcinek do Pucka jest moim ulubionym. Więc naprzód…
Powoli przesuwam się do przodu czekając na początek następnego ciepłego dnia. Wiem, że to ciepło może być potem zabójcze, ale słońce tak pięknie zaczyna świecić. 47 km, 49 km, 50 km… Wzdłuż torów kolejowych, pomiędzy kontenerami, przez wczesnoporanny las. Podnosi się delikatna wilgotna mgiełka. Trawy smagają mnie swoimi mokrymi źdźbłami. Nogi w butach robią się momentalnie mokre. Nic to, następny kawałek piaszczystą drogą pozwoli na wysuszenie wilgotnego ciała. Dogania mnie pierwsza zawodniczka z naszych 120 km. Przyspieszyła, gdy ja tymczasem zwolniłem. To się jeszcze zmieni… Następny punkt Dębogórze - 58 km. Tu chyba popełniam główny błąd żywieniowy. Zamiast skorzystać ze sklepiku i podreperować zapasy energetyczne, postanawiam poczekać do następnego punktu w Osłoninie (68 km). Niestety, przez to jeszcze zwalniam. Doganiają mnie pierwsi biegacze z 80 km. Nie ma się co jednak przejmować. Teren, który w ubiegłym roku był jednym wielkim rozlewiskiem jest w miarę suchy. Z trasy widać już morze i mogę nacieszyć oczy pięknem porannej przyrody. Powoli, ale do przodu…
Na szczęście w Osłoninie sklep jest również otwarty od wczesnego poranka. Kupuję dwie półlitrowe coca-cole, które stawiają mnie na nogi. Cukier krzepi, cola lepiej… A nie, to było trochę inaczej. Wyruszam asfaltem w kierunku Rzucewa. Droga wspina się i opada… Lubię ten kawałek. Skręt na plażę i teraz już zdecydowanie dłuższy kawałek lasem oraz po klifie w kierunku Pucka. Zaczyna być ciepło…
77 km – Puck. Kiedyś przyjeżdżałem tu żeglować podczas Ogólnopolskiej Spartakiady Młodzieży. Nigdy bym nie pomyślał, że będę docierał do Pucka na własnych nogach. A jednak… Chwila przerwy przy fontannie. Odświeżenie twarzy, nóg i do przodu… Po wybiegnięciu z Pucka wyprzedza mnie druga z koleżanek ze 120 km. Joanna w ubiegłym roku również zajęła 2 miejsce w kategorii kobiet. Ścieżka rowerowa wije się, zakręca i w końcu wyprowadza nas na drogę do Władysławowa. Poranny sobotni ruch. Sznur samochodów ciągnie na Półwysep Helski. My odbijamy pod górę na Swarzewo. Obok oczyszczalni ścieków, potem Rezerwatu Słone Łąki. Cisza i spokój sobotniego poranka…
Punkt we Władysławowie to już 88 km. Na szczęście nie muszę skręcać w leśne, piaszczyste ścieżki. W tym roku, zgodnie z założeniami, biegniemy ścieżką rowerową aż na Hel. Kolega z 80 km stwierdza, że koniecznie musi napić się piwa. Zawraca do Biedronki i uzupełnia płyny w ten dość oryginalny sposób. Ja jednak pozostanę przy wodzie. Mijam idącą z przeciwka pielgrzymkę. Hm, zawsze mijałem im w okolicy Jastarni. Teraz już za Władysławowem. Znaczy się, mam trochę opóźnienia. Nie przyspieszę jednak. Nie przy takim pięknym słoneczku. Delikatny, prawie nieodczuwalny wiatr w plecy oraz ciepłe słońce. Piękna pogoda do plażowania. Nic dziwnego, że przebiegając przez półwysep napotykam niewiele osób. Zapewne większość piecze się na plaży. Tylko ci najbardziej zakręceni wybrali się w podróż biegiem. Ale tego się już nie da wyleczyć…
Mijam spokojnym rytmem poszczególne kempingi – Kaper, Chałupy, Ekolaguna. Jeszcze trochę i w Kuźnicy wybije mi 100 km. Pozostanie już „tylko” 20 km. Tylko, czy aż… Niestety czas mam coraz słabszy. Sił też ubywa. Butelki coca-coli, które zakupiłem we Władysławowie też zostały już wysuszone. Podejrzewam, że organizm również wyciągnął z nich całą energię. Jest coraz gorzej, ale za to pogoda jest wspaniała i okolica przepiękna. Co się będę martwił. Prom z Helu odpływa dopiero o godz. 19:00. Dam radę…
Przed Kuźnicą, zaraz przede mną, wybiega z lasu kolega, który wspomagał się piwem. Nie jest źle. Może jestem wolny, ale wychodzi na to, że on, biegnąc na 80 km wcale nie jest szybszy. Głowa do góry i do przodu. W Kuźnicy, przy Smażalni Ryb Dawid robię o kilka minut dłuższą przerwę. Wiedziałem… Cieszyłem się, że w butach z minimalną amortyzacją jestem szybki. Przyszło mi to odpokutować na twardych ścieżkach Półwyspu Helskiego. Nie da się ukryć. Czuję już dzisiejsze kilometry w nogach. Niby jeszcze tylko 20 km… Tylko…
Powoli przemieszczam się pięknym kawałkiem nabrzeża do Jastarni. Pamiętam, jak biegałem tutaj z moimi synami (oni oczywiście na rowerach). Wtedy było szybciej. Teraz za to musi być z większą zawziętością. Camping Maszoperia, lotnisko, ośrodek Półwysep Natura Tour, gdzie wypoczywałem, sklep Biedronka – dobrze znane mi zakątki. Czas się napić w jakimś wodopoju. Trafiam na budkę z lemoniadą. Woda mineralna o smaku arbuza z cytryną oraz liściem mięty jest przyjemnym ochłodzeniem w ten naprawdę już gorący dzień. Miła Pani, przygotowując napój, pyta się skąd biegnę. Na odpowiedź „Z Gdańska”, widzę jej okrągłe, powiększające się ze zdziwienia oczy. Spokojnie. Taka dobra lemoniada pozwoli mi spokojnie dotrzeć na Hel. W końcu już nie zostało dużo. Do zobaczenia…
Łatwo powiedzieć nie zostało dużo. W nogach już 107 km. Podeszwy palą niemiłosiernie. Czuję każdy kamyczek, każdą nierówność drogi. A najgorsze jeszcze przede mną. Za Juratą zacznie się naście kilometrów szutrowej, kamienisto-szyszkowej ścieżki. Horror… Doczłapuję się do ostatniego punktu kontrolnego w Juracie. Nie. Teraz dalej mogę już tylko iść. Powoli, po trochu, noga za nogą. Biegnę, idę, pełznę, byle do celu… Przepraszam, do Helu…
116-117 km. Wchodzę na szutrową ścieżkę. A niech ich… W bieżącym roku uzupełnili nawierzchnię dosypując świeżych kamyczków. Boli… Przecież w takich warunkach nie idzie się przemieszczać. Doganiają mnie koledzy ze 120 km. Trudno. Mogłem wcześniej pomyśleć i na przepak w Juracie zabrać buty z większą amortyzacją. Przecież wiedziałem co mnie tu czeka. A tak… Przy biegach ultra płaci się za każdą nierozważną decyzję. Muszę zacisnąć zęby i przeć przed siebie. Górka, dolinka, prawo, lewo… Jest znak Hel. Niech to jednak nikogo nie zwiedzie. Do celu jeszcze ok. 7-8 km. Gdzie to Muzeum Obrony Wybrzeża? Zaraz powinno być. Idę i idę… Kto namnożył tu tyle tych zakrętów i górek. Przypomina mi się tekst z „Chłopaki nie płaczą”: „A jeżeli będą chcieli pójść do muzeum lotnictwa, to zabierzesz ich do muzeum lotnictwa, k… jego mać!” Ja też już tam chcę, k… jego mać.
Dotarłem do muzeum. Siadam na murku wyczerpany. Bolą mnie plecy od plecaka, o nogach nawet nie wspomnę. A obiecywałem, że już nie będę się wygłupiał powyżej 100 km. Obiecanki cacanki. Trzeba napierać dalej. Pozostały jakieś 1-2 km. Doczłapuję do bulwaru. No, wypadałoby teraz trochę pobiec. O dziwo udaje mi się zerwać do biegu. Jest i balon mety, są barierki, jest wiwatująca publiczność. Dziękuję, dziękuję następne szalone ponad 121 km za mną. Uff…
I…? Nie jest źle. Dotarłem w całkiem dobrej kondycji. Z uśmiechem na twarzy. Zająłem 9 miejsce wśród 21 finisherów. Czego chcieć więcej… Jakie nowe wyzwania przyniesie życie? Zobaczymy…
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |