2017-02-20
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Jak zarabiać na bieganiu (czytano: 467 razy)
Wśród części biegowej braci panuje przekonanie, iż biega się wyłącznie po to, aby na tym bieganiu co nieco zarobić. I nie myślę tutaj bynajmniej o ścigaczach z czołówki, walczących o konkretne bonusy finansowe, ale o tych wolniejszych zawodnikach, którzy w swoich kategoriach wiekowych polują na nagrody typu konewka ogrodowa, plecaczek turystyczny, czy światełko odblaskowe do roweru, a z Bożą pomocą może i na jakiś banknot Narodowego Banku Polskiego, albo kupon na zakupy w sklepie sportowym. Zdarza się jednak, że konkurencja jest na tyle mocna, że wszystkie nagrody przelatują koło nosa, a gdy jeszcze szczęście nie dopisze w losowaniu, to po takim biegu jesteśmy na dużym minusie. Ostatnią deską ratunku pozostają gratisy zapewniane przez organizatora - zawsze przecież można zabrać ze sobą parę kilo bananów, jabłek, albo przechwycić całą zgrzewkę izotoników i w ten prosty sposób podreperować swój budżet. Wszak nie o przyjemność z uprawiania hobby tutaj chodzi, ale by systematycznie powiększać majętność swoją. Choćby o kilka butelek wody mineralnej.
Choć na nową koncepcję zarabiania na bieganiu wpadłem już przed rokiem, to w życie wprowadziłem ją dopiero tej zimy. Pomysł zrodził się podczas trenowania podbiegów na Górce Szczęśliwickiej. Górka ta sięga aż do 152 m n.p.m. i jest najwyższym wzniesieniem w Warszawie. Kiedyś było to gruzowisko i wysypisko śmieci, ale w latach 70-tych zostało obsypane ziemią, a dookoła utworzono duży park. Obecnie to idealne miejsce dla dzieciaków do zimowych szaleństw na sankach, a dla mnie doskonały poligon do ćwiczenia krosów, podbiegów i takich tam.
Biegając po tej górce zeszłej zimy zaobserwowałem, że dość często powtarza się taka scena: małe dziecko siedzi wygodnie na sankach, a tatuś w pocie czoła wciąga te sanki pod górę. Po zdobyciu szczytu - dziecko zjeżdża, a dzielny tata podażą za swoją pociechą, by po chwili powtórzyć wspinaczkę. Każda próba „spuszczenia” juniora z połowy wysokości kończy się jego zdecydowanym protestem: „Tata, tata, ja chcę na samą górę!”. W tym roku przy okazji treningu podbiegów postanowiłem ulżyć doli rodziców i jednocześnie zarobić parę groszy. W sobotę przed południem, pojawiłem się pod górką z tekturową tabliczką na szyi, na której dużymi literami napisałem: „Wciągam sanki na szczyt”. Na reakcję rodziców nie musiałem długo czekać: „a ile pan sobie życzy za wciągnięcie sanek?” – zagaił gość z papierosem, wyglądający na potwornie zmęczonego ciąganiem swojego dzieciaka. „Dychę za pojedyncze, albo dwadzieścia złotych za pięć wciągnięć” - odpowiedziałem bez namysłu. Widać było, że jegomość z papierosem na poważnie zaczyna analizować moją ofertę. Zanim jednak podjął decyzję usłyszałem zza pleców: „To ja poproszę pięć razy”. Odwróciłem się i zobaczyłem dżentelmena ważącego tak na oko ze 200 kg, którego przerażał już sam widok górki, o wchodzeniu na nią nie wspominając. Facet o posturze zawodnika sumo wręczył mi szybko 20 zł i lejce od sanek. „To ja też poproszę” – wtrąciła się starsza pani, wyglądająca na babcię, która była na spacerze ze swoim wnuczkiem. Wnuczek co prawda był już w takim wieku, że spokojnie sam powinien wspinać się na górkę, ale chyba wykorzystywał nadopiekuńczość swojej babci i liczył na łatwy transport. „To ja też się decyduję” – odpowiedział w końcu mężczyzna z papierosem. „Ale ja będę wbiegał tylko dziesięć razy” – broniłem się przed dodatkowym zleceniem, które wykraczało już poza zakres mojego treningu. „No ale ja byłem przecież pierwszy” – nie odpuszczał papierośnik. „Dobra, niech będzie” – zgodziłem się – „w końcu pięć dodatkowych podbiegów mnie nie zabije”. Wokół gromadziło się coraz więcej osób zainteresowanych ofertą, ale limit na ten dzień został już wyczerpany.
Zainkasowałem 60 zł i zgodnie z zobowiązaniem wykonałem swoją robotę. Najpierw pięć razy wciągnąłem synka faceta od sumo, potem wnuczka starszej pani i na końcu pociechę gościa z papierosem. Gdy zbiegałem po piętnastym, ostatnim już podbiegu pod górką czekała na mnie grupa rodziców, babć i dziadków. „Proszę pana, ja też chcę skorzystać z takiej usługi” – zaczepił mnie starszy pan. „I ja też!” – krzyknęła jedna z mam, która trzymała w ręku lejce aż od trzech sanek. „A ja chcę dokupić jeszcze dwie serie” – zadeklarował facet od sumo.
- Proszę państwa, zapraszam na jutro, dzisiaj już nie dam rady zrobić więcej podbiegów.
- To może przynajmniej po płaskim pan pociągnie sanki, bardzo proszę… – przymilała się mama trojaczków.
- Niech będzie. 5 zł od sanek i przebiegnę jeszcze dwa kilometry dookoła parku - zaproponowałem.
Zanim się obejrzałem stałem się koniem pociągowym pięciosanaczkowego zaprzęgu. A co najgorsza – ku mojemu ogromnemu przerażeniu zobaczyłem, że na ostatnich, piątych sankach siedział facet od sumo...
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu maleńka26 (2017-02-20,23:59): ,,POMYSŁOWY DOBROMIR,,Brawo....pomysł bardzo mi się spodobał na dodatkowy grosik. Ale i bananek na ustach mi się też pojawił. paulo (2017-02-21,15:04): fajny pomysł :) snipster (2017-02-21,15:20): hehe śmiechłem ;]]]] uważaj tylko komu odmawiasz, żebyś nie trafił na kogoś z US, bo może cię zaorać jak konia w westernie "a jeszcze raz i Panu daruję" ;)
|