2016-08-17
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| G… na kole (czytano: 515 razy)
W maju nabiegałem życiówkę na 10 km. Trzy tygodnie później z rekordowego wyniku urwałem jeszcze 63 sekundy schodząc poniżej 38 min. Na początku sezonu poprawiłem czasy w półmaratonie i maratonie, wykręciłem rekordowe wyniki w Parkrunie i teście Coopera. W najśmielszych planach nie zakładałem, że będę biegał tak szybko. Mało tego - kończąc rekordową dychę byłem przekonany, że to nie jest moje ostatnie słowo. Czułem, że jest jeszcze spora rezerwa. Mając na horyzoncie wakacje i dużo zaległego urlopu do wykorzystania, nastawiłem się na porządną pracę treningową. Szczyt formy miał przyjść jesienią, a pod koniec września chciałem spełnić moje biegowe marzenie: maraton z ‘dwójką’ z przodu.
Letnie treningi konsekwentnie realizowałem wg zaleceń Skarżyńskiego. Jeszcze w poprzednim sezonie bazą był plan na 40 min, który modyfikowałem „w dół”. Po złamaniu 38 min na warsztat wziąłem już rozpiskę na 35 min i podciągnąłem ją nieco w „górę”, tak żeby tempa treningowe były właściwe dla wyniku w okolicach 37 min. Po raz pierwszy repertuar treningowy poszerzyłem o wytrzymałość tempową: 10 x 400/400. Odcinki biegałem po 3:20 – trochę za szybko, ale skoro tyle wchodziło, to nie odpuszczałem i po prostu miałem satysfakcję z dobrze wykonanej roboty.
Po drugim mocnym treningu WT, na kilka dni wyjechałem na Mazury. W czasie pierwszego spokojnego rozbiegania poczułem silny ból promieniujący od pośladka w dół do mięśnia dwugłowego. Kolejnego dnia w ogóle nie mogłem zacząć biegu. Próbowałem, ale po kilku krokach ból był na tyle silny, że musiałem zatrzymać się. Pierwsze, drugie, kolejne podejście… w końcu zacisnąłem zęby i ruszyłem. Kulejąc dałem radę zrobić 12 km i na tym koniec. Po dwóch dniach przerwy od biegania wróciłem na bieżnię, żeby zmierzyć się z WT. Po paru metrach wiedziałem, że nie dam rady pobiec szybciej niż w tempie truchtu. Znowu kilka dni przerwy od biegania. Ból nie ustąpił, ale był na tyle znośny, że byłem w stanie robić wolne rozbiegania.
W lipcu spędzałem dwutygodniowy urlop w Szklarskiej Porębie. Biegałem prawie codziennie, od czasu do czasu podkręcając tempo do 4:00. Bałem się ryzykować z większą szybkością (a bieżnię miałem w zasięgu ręki (nogi), ale dwudziesto-, czy nawet dwudziestopięciokilometrowe treningi robiłem bez większych problemów. Byłem wtedy przekonany, że po kilku tygodniach bez szybkiego biegania odzyskuję pełną sprawność. Po powrocie znowu stawiłem czoła bieżni. Chciałem zacząć od kilometrowych interwałów – spróbowałem dwa razy i w obu przypadkach musiałem poddać się w połowie.
Na domiar złego okazało się, że ze Szklarskiej (albo z Mazur) przywiozłem boreliozę. Szok, załamanie, trzy tygodnie na antybiotyku bez opcji wychodzenia na słońce. Czy może być gorzej? Tak! (w myśl zasady „dopóki żyjesz - zawsze może być gorzej”). Pod koniec lipca miałem zaplanowany trzeci z serii czterech startów w „Biegam, bo lubię lasy”. Zależało mi na tych zawodach. Nie chciałem odpuścić. Zadzwoniłem do znajomego biegającego lekarza: „Michał, mam boreliozę, jestem na antybiotyku, czy mogę pobiec dychę na maksa?” – zapytałem. „Powinieneś przeżyć” – odpowiedział krótko Michał. Stawiłem się zatem na starcie i pobiegłem tak szybko jak tylko mogłem. To był mój pierwszy mocny bieg od momentu pojawienia się kontuzji. Do siódmego kilometra szło mi przyzwoicie, ale ostatnie trzy przebiegłem kulejąc. Ból rozrywający mięśnie od pośladka do kolana powrócił ze zdwojoną mocą. Od tamtego startu nie mogłem już biegać ani szybko, ani wolno.
Na podstawie wygooglanych informacji zdiagnozowałem u siebie przeciążenie mięśnia gruszkowatego. Wdrożyłem ćwiczenia rozciągające, rolowanie na butelce, leki przeciwzapalne, odpoczynek od biegania – nic nie pomogło. Co kilka dni wychodziłem na truchtanie, żeby sprawdzić czy była jakaś poprawa i za każdym razem wracałem po kilku kilometrach. Wczoraj oswoiłem się z myślą, że nie wystartuję w jesiennym maratonie (na pewno nie w warszawskim), a dzisiaj umówiłem się na spotkanie z fizjoterapeutą.
Na swojej biegowej playliście mam jedną z piosenek Big Cyca, której refren brzmi: „Życie jest jak gówno na kole - raz jesteś na górze, raz na dole”. Nic dodać, nic ująć.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu snipster (2016-08-17,11:58): skąd ja to znam :) jak jest pięknie to znak, że zaraz może być ... ;) snipster (2016-08-17,12:40): a tak w ogóle, to przejdź się do Fizjo, niech wybada całe pasmo, bo problem czasem może być poza miejscem bólu/dolegliwości Joseph (2016-08-18,10:39): Snipi ma świętą rację (jak zwykle ;) ) - kilka razy zdarzyło mi się już, że ból lokujący się gdzieś np. w okolicach łydki pochodził tak naprawdę z kręgosłupa. I tam trzeba było od początku działać.
Na pocieszenie - ja też jestem od kilku miesięcy w czarnej d..e zdrowotnej. Lajf is brutal.
Shodan (2016-08-18,13:43): Dzięki Panowie za porady. Byłem u fizjo - zdiagnozował problemy z dwugłowym i od razu miałem pierwszą sesję ugniatania - oj bolało!!! Do zrobienia mam jeszcze USG. No i przez kolejne dwa tygodnie - zero biegania...
|