2016-04-27
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Dwudziesty piaty… szósty i… siódmy – Osiem dni, trzy maratony i ja. (czytano: 2244 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: https://web.facebook.com/radosckubusia/?fref=ts
W przeciągu kilku dni – pomimo, że nie musiałem tego robić – udowodniłem sobie, że jestem narwany, uparty, niepoważny i pozbawiony wyobraźni. Naturalnie wszystko co było się stało było dziełem przypadku, albo jakiejś teorii spiskowej (w co z pewnością Najlepsza-z-Żon uwierzyłaby znacznie szybciej). Łódź, Grudna i Warszawa. W zaledwie osiem dni ukończyłem trzy maratony, zaczynając od Ziemi Obiecanej przez grunty olęderskich osadników aż po zaułki ulubionej stolicy i wszystkie trzy w mniej niż cztery godziny. Wiem, moi Bracia-Starsi-W-Biegu tylko uśmiechnęliby się pod nosem. Wszak moje trzy w osiem, to nie ich pięć maratonów w trzy dni, no ale… i tak jestem z siebie dumny. Nie spoczywam jednak na laurach. Do dziesięciu maratonów przebiegniętych w tym roku mam zamiar niebawem dodać jedenasty, w Kołobrzegu.
Przejmując obowiązki organizacyjne Najlepsza-z-Żon spowodowała, że na miejscu startu byłem bardziej niż punktualnie. Posiadając nadludzkie umiejętności bagatelizowania dystansu i przeceniania możliwości naszego kosmicznego pojazdu zwanego od czasu do czasu, dobrotliwie… Osiołkiem, z pewnością znów spóźniłbym się na sygnał startu. Naturalnie nie było mowy o rozgrzewce, rozciąganiu, ale i po co by mi to było? Jeszcze bym się zmęczył;-) Nie w tym rzecz, że nie szanuję kwestii "rozgrzewkowych" poważnie, bardziej chodzi mi o przekonanie, że skoro wstałem ładnych kilka godzin wcześniej i pokonałem blisko dwieście kilometrów, przeleciałem z plecakiem kolejne tysiąc metrów jestem do startu “jakoś tam” przygotowany.
Zaraz po tym, jak wszedłem do swojej strefy startowej zamknęły się za mną wrota. Ustawieni posłusznie za kratami, po przeciwnej wobec biegaczy dziesięciokilometrowego dystansu stronie ulicy, odliczaliśmy ostatnie dziesięć sekund i… już.
Bieg zacząłem swobodnie, bez nadmiernego naciskania na przestrzeń, bez nerwowego spoglądania na czas. W towarzyszącym mi tłumie innych mniej i bardziej rosłych "człowieków" nagle nastąpiło pewne poruszenie. Oto początek biegu, może drugi, góra trzeci kilometr i biegacz z niebieskim numerem startowym dla uczestników wyścigu na “dychę”. Po kolei wołaliśmy do niego, że to nie ten kierunek, nie ta trasa, ale on ciężko dysząc brnął na przód. W pewnym momencie wyrzucił tylko ochrypłe “wiem” i nie przestawał napierać. Skoro kontaktuje, stwierdziłem, lecę dalej po swojej ścieżce. Było ciepło, przyjemnie. Jako "zmarźlak", który przewrotnie kocha północne klimaty, lubię wychodzące zza chmur Słońce, jego ciepłe, wiosenne promienie i spokój, i pachnące słodyczą powietrze. W Łodzi tak właśnie było. Ta atmosfera niosąca niepoprawny entuzjazm musiała się udzielić wielu osobom, bo dawno nie pamiętam takiego wysypu porozrzucanych po poboczach trasy ciał biegaczy błagających o wodę. Szczery podziw i podziękowania należą się ratownikom i prawdziwie oddanym wolontariuszom!
Tymczasem ja biegłem. Nie to, że napierałem, po prostu dawałem z siebie tyle, ile byłem w stanie nie robiąc tego za wszelka cenę. Chciałem mieć czas “dobry” w porywach do “bardzo dobrego”. To przez ten niedosyt po Dębnie pod kopułką drzemało marzenie wydarcia kilku minut. A później wydzierania kolejnych sekund. Z drugiej działał hamulec w postaci głosu… nazwijmy to: “rozsądku”, który powtarzał: “wolniej, to dopiero początek”, jeszcze piętnaście maratonów do celu. Jedynym wyznacznikiem, którego pilnowałem było tempo... byle nie wyższe od pięciu minut na kilometr.
Trasa była świetna, bardzo urozmaicona i pełna fantastycznych kibiców, którzy robiąc zaledwie kilka kroków byli w stanie przemieszczać się z jednego na któryś tam z kolei kilometr trasy. Doping serwowany przez zespoły, cheerleaderki, orkiestry i punkty kibica - szczególnie intensywny w punkcie “Podróży Bolka i Lolka”. Czułem waszą pozytywną moc. Trasa była genialna z jeszcze jednego powodu - jej przebieg odrysowalem nawigacja na mapie miasta i wyszedł mi kształt… sikającego Reksia.
Cztery kilometry przed metą przeżyłem nieznaczne "coś tam, coś tam" i na chwilę musiałem oprzeć się o drzewo. Moje szanse na złamanie trzech godzin I trzydziestu minut malały. Może byłem w stanie docisnąć i pewnie pękłbym ten czas, ale w tle miałem kolejny weekend i dwa maratony. Wziąłem oddech i krok po kroku wróciłem do prędkości przelotowej. Po okrążeniu Parku Piłsudskiego i pokonaniu delikatnego wzniesienia zacząłem przyspieszać. Biegłem sam. Atlas Arena rosła w oczach, aż wbiegłem prosto w jej uchyloną paszczę, w przestrzeń wypełnioną muzyką i wówczas dokręciłem śrubę już na finiszu.
Oparłem się o ścianę, bo czułem czytelne sygnały wysyłane mi przez moje serce. Moje Najwierniejsze-Kibicki podeszły od strony trybun i pogratulowały rezultatu. "Brawo kochanie" - powiedziała Najlepsza-Z-Żon. "Mówiłam mamie: chodźmy, bo tata będzie zaraz na mecie - dorzuciła Wytrawna-Testerka-Ojcowskiej-Cierpliwości - ale ona powiedziała, że jak zna życie, to stary leży gdzieś na trawniku i zdycha".
Łódź to niesamowite miasto. To miasto inne niż inne. Kilka jest tylko takich miejsc w Polsce, które jak Łódź były wyobrażeniem zwykłych ludzi o lepszym życiu. Jednym z niewielu miast, które było w stanie te marzenia spełniać lub bezlitośnie karać marzycieli grzebiąc ich mary, każąc zalewać je potem i zapijać w bramie wódką. Miasto, które było symbolem Polski dwudziestego wieku bardziej niż Kraków czy Lwów. Polski zarówno przed, jak i powojennej.
Dziękuję za tę trasę, dziękuję za ten maraton.
VI DOZ Maraton Łódź – 3:31:18
Trochę nie uśmiechało mi się zwlekać z łóżka. Tym bardziej, że pracowity tydzień zakończyłem poważnym bólem głowy. Wizja dwóch maratonów trzymała mnie jednak w dobrej kondycji, wewnętrznie zmotywowany byłem znacznie silniejszy. To było tak, jak z chorobą w bardzo ważnym momencie, kiedy stres trzyma nas “w kupie”, ale gdy stres odpuszcza infekcja rozkłada nas momentalnie na łopatki. Wyjazd do Grudnej był takim celem. Nie znając zupełnie swoich ograniczeń nie wiedziałem jak go pobiec, jak się nie zajechać przed niedzielą. Najwięcej co do tej pory zrobiłem, to trzy maratony tydzień po tygodniu, tymczasem teraz od ostatniego biegu minęło dni sześć, a za rogiem czaił się Orlen. Marzyłem tylko o godnym pokonaniu warszawskiej czterdziestki, o tym, żeby nie zejść z trasy, albo więcej - żeby nie zostać z niej zniesionym. To wymagało "wstrzemięźliwości" w porywczym charakterze biegacza w Grudnej i...
Organizatorem maratonu i całego Festiwalu Olęderskiego jest mój maratoński przyjaciel Rysiu - bohater jednego z wcześniejszych wpisów. Ucieszyłem się po dokonaniu tego wiekopomnego odkrycia pomimo, że nie miałem okazji w Grudnej z nim nawet chwili pogadać. Wpadłem tam jak po ogień i uciekłem do domu na "przepak" przed wyjazdem do Warszawy. Strasznie tego żałuję, bo atmosfera była iście sielankowa.
Do biura zawodów dotarłem w regulaminowym czasie. Odebrałem numerek, chipa i wróciłem do samochodu się uzbroić do startu. Maraton w ramach festiwalu odbywał się na dwóch półmaratońskich pętlach. Od pewnego czasu powtórzenia nie robią już na mnie wrażenia. Teraz nawet cieszyłem się biegnąc drugie kółko, bo wiedziałem kiedy mogę docisnąć, a kiedy warto trochę odpuścić.
Krótkie przemówienia poprzedziły start. Stałem pośród innych długodystansowców i starałem się ułożyć niewdzięczny bidon na biodrowym pasie. Później był sygnał do startu i wybiegliśmy. My i las, my i uroczyska, i nasza trasa wiodąca świetnie oznakowaną ścieżką biegową. Biegłem i w myślach planowałem wyznaczanie szlaków w moich okolicach - one również zasługują na takie zorganizowanie. Truchtałem delikatnie po sypkim piasku. Na drugim lub trzecim kilometrze minąłem dwie panie. Jedna z nich miała koszulkę "Spartanie dzieciom". Znam tę akcję charytatywną i w pełni popieram takie inicjatywy. Zastanawiać mnie zaczęła jednak przewrotność pomysłodawcy tytułu tej konkretnej właśnie... Pomocy wymagają dzieci kruchego zdrowia, czasami okaleczone chorobą, delikatne i wrażliwe, tak? A co robili Spartanie z takimi dziećmi? Biegali z nimi maratony? Czy to jakaś forma rekompensaty za pomysły legendarnego Króla Likurga? Chciałem się tej pani o to zapytać, ale w chwili, gdy do niej podbiegałem zadzwonił jej telefon, truchtałem zatem dalej swoim tempem.
Poruszając się tempem poniżej sześciu minut na kilometr opracowałem diabelsko misterny plan: biegnę tym tempem trzy dychy i wówczas decyduję, czy stać mnie na przyspieszenie i czy jest szansa na odrobienie dwunastu minut, żeby pierwszą cyfrą mojego wyniku była trójka.
Matko! Znowu ten niewydarzony bidon. Przez to bieganie trochę mi się schudło, i bidon, który zawsze grzecznie leżał sobie na bioderku teraz nie miał się o co oprzeć i bezlitośnie uderzał w pośladek.
Po pokonaniu pierwszego okrążenia odczułem problem z ładowaniem i na desce rozdzielczej wyświetliła mi się czerwona kontrolka akumulatora. Zwolniłem do chodu i wyciągnąłem tubkę żelu, który planowałem wciągnąć na kolejnych kilometrach. Przechodząc do marszu zrezygnowałem z walki o “złamanie czwórki”. Stary, bądź rozsądny - myślałem. I tak pokonując kolejny kilometr drugiego okrążenia spotkałem starszą panią na wózku, którą córka zabrała na przedpołudniowy spacer. “Pan sobie przyjechał tutaj pospacerować, czy biegać” – zawołała do mnie ta sympatyczna staruszka, że aż wstyd mi się zrobiło. Zacząłem tłumaczyć się sam przed sobą i… ruszyłem. “Najpierw powoli, jak żółw ociężale” ruszyłem swe nogi po piasku ospale… Po stu metrach odzyskałem prędkość, a na kolejnym kilometrze średnie tempo wróciło do normy sprzed kryzysu. Wątpliwym było jednak przegonienie "czwórki"…
Na punkcie odżywczym na dwudziestym siódmym kilometrze złapałem za ćwiartki pomarańczy i wgryzłem się w słodki miąższ. Hesus, jakie one były smaczne! Łyk wody i długa… Na kolejnym punkcie, na trzydziestym pierwszym kilometrze – powtórka. Tu już wiedziałem, że moc jest ze mną. Spojrzałem na zegarek – do czterech godzin zostało coś poniżej pięćdziesięciu minut. Prawie bym się nie załamał, gdyby nie fakt, że najtrudniejszy kilometr wiodący wzdłuż mokradeł, pełen nierówności i wystających korzeni, pokonałem w tempie poniżej pięciu minut. "Czwórkę" muszę złamać – pomyślałem. I gnałem. Oj, jak ja pięknie gnałem. Na ostatnim punkcie odżywczym już się nie zatrzymałem. Wymieniłem komentarze z dziewczętami, bo był to bodaj najlepiej zorganizowany punkt, przez który kiedykolwiek przebiegałem! Również ze względu na stosunek ilości wolontariuszy do nadbiegających zawodników:-) Na ostatnich kilometrach byłem już jak Flash Gordon – to dlatego na zdjęciach z finiszu widać tylko moją rozmazaną sylwetkę:-)
Maraton Latający Olęder 2016 - 3:58:59
Pozwolę sobie zwrócić się tylko z jedna prośbą. Nie do organizatorów i wolontariuszy olęderskiej imprezy, ale uczestników tego i wszystkich innych biegów, które odbywają się w “okolicznościach przyrody”: skoro jesteście w stanie biec z pełnymi tubkami żeli w kieszeniach, butelkami pełnymi różnych płynów to uwierzcie mi - z pustymi też dacie radę. Te parę kroków do kolejnego punktu odżywczego, do leśnego parkingu, gdzie na pewno będzie jakiś śmietnik was nie zbawi. Organizatorzy z pewnością sprzątają trasę, ale łatwo jest przeoczyć takiego “pierd…niętego” daleko od drogi śmiecia. Czy naprawdę towarzyszy wam takie napięcie, że zużywacie wszystkie połączenia neuronalne i synchronizacja na linii rozum – ręka zawodzi?
Szybki powrót do domu, kąpiel, obiad – oczywiście makaron i wyjazd do Warszawy. Trzy godziny jazdy, odbiór pakietu startowego, uzupełnienie zapasów na bieg, krótka pogawędka z roześmianym Pawłem Majem, zakupy na śniadanie i długa do hotelu, i… nawarstwiające się zmęczenie. Jak fantastycznie było się położyć, wprost genialnie. Spałem jak dziecko. Wystarczyło, że moja głowa dotknęła poduszki.
Był to mój trzeci Orlen i w sumie piaty maraton w Warszawie. Pisałem już kiedyś dlaczego lubię biegać po tym mieście i w tym zakresie nic się nie zmieniło. Kibice ponownie dopisali, zawodnicy… również. Nie wiem, czy to aby nie właściwa chwila, żeby organizatorzy masowych biegów zaczęli zastanawiać się nad limitowaniem liczby uczestników. Od samego początku do samego końca biegłem w tłumie. Może innych to podwójnie motywuje, ale na mnie szturchanie łokciami działa jak płachta na byka. Tym bardziej, ze przecież każdy biegacz przeżywa swoje kryzysy we własny, indywidualny sposób. Jedni prezentują to wypinając tyłek w kierunku przeciwnym do kierunku biegu, drudzy demonstracyjnie śledzą węża od jednej skrajnej trasy, po drugą.
Gdy zapisywałem się na Orlen nie podejrzewałem nawet, że będę po dwóch innych maratonach w przeciągu tygodnia, więc wpisałem się do strefy “Verva”, czyli poniżej trzech godzin i trzydziestu minut… Wystartowałem z tego sektora, ale natychmiast wrzuciłem na luz i dałem się ponieść nurtowi. W pewnym momencie podbiegł do mnie brodaty biegacz i zawołał: “Pan biegł tydzień temu w Łodzi?”. Czy ja naprawdę tak staro wyglądam – pomyślałem – czy to tylko mój rozmówca jest bardzo kulturalny? “Tak, to ja” – powiedziałem. “Pamiętam pański komentarz po wywrotce rowerzysty za naszymi plecami” – dodał. Faktycznie było coś takiego. Gdzieś na pierwszej dyszce rowerzysta wjechał w krawężnik i upadł tak głośno, że wszyscy się odwróciliśmy. Podzieliłem się wówczas refleksją, że w momentach naprawdę głębokiego kryzysu marzę o takiej naturalnie wyglądającej wywrotce, złamanej ręce, zwichniętej kostce lub innych tylko wyglądających groźnie obrażeniach, żeby moc zejść z trasy, bo przecież z samego zmęczenia to nie wypada. To miłe, ze brodaty gość mnie rozpoznał.
Doprowadzając do perfekcji technikę opracowaną dzień wcześniej biegłem poniżej sześciu minut na kilometr tak, żeby z każdym kolejnym odzyskiwać parę sekund na poczet dwunastu minut, które byłyby “przerostem” wobec ponownie oczekiwanego złamania “czwórki”. Wyprzedzany przez kolejne dziesiątki i setki biegaczy spotkałem spokojnie poruszającego się kolegę z Grudziądza i chwilę z nim porozmawiałem o zapale mijających nas ścigaczy. Kolega był debiutantem, ale do biegu podchodził w iście dojrzały sposób. Po kilku minutach przeprosiłem towarzysza biegu tłumacząc, ze muszę się “odłączyć” i w skupieniu przebiec kolejne kilometry. Do mety biegłem w zasadzie samotnie, choć wciąż otoczony ludźmi. Dziwne to. Inni biegacze i kibice stanowili w zasadzie takie tło, jakim dzień wcześniej były dęby, jesiony, świerki i sosny. Maratończyk nawet w takim tłumie, jaki był w Warszawie jest… sam.
Na bardzo motywujące obserwacje pozwala dzisiejsza technika. Dzięki zegarkowi z pulsometrem wiem, ze Orlen Maraton pokonałem ze średnim pulsem stu czterdziestu jeden uderzeń na minutę. Wiem też, że dzięki temu, że było bardziej płasko wobec Olędra i wolniej w stosunku do tempa z Łodzi spaliłem prawie siedemset kalorii mniej. Dzięki chipowi z numerka i gęsto rozstawionym bramkom zobaczyłem, na którym miejscu plasowałem się co kolejne pięć kilometrów. I wiecie co? Na ostatnich dwóch kilometrach wyprzedziłem… trzysta dziewięćdziesiąt osób. Teraz wiem co znaczy wybieganie. Po mecie i udanym finiszu (pomimo, ze nie udało mi się wyprzedzić ludzia, który razem ze mną zerwał się na samym końcu) szedłem na spotkanie z Najlepszą-Z-Żon i mijałem odpoczywających maratończyków. Dumny do rozpuku, nadymany do granic możliwości cieszyłem się ze swojego osiągnięcia. Dziesiąty w tym roku i dwudziesty siódmy w sumie maraton zaliczony!
IV Orlen Maraton 2016 – 3:56:27
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |