2016-04-27
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Gorzki smak zwycięstwa (czytano: 1882 razy)
Miała być wielka feta, stripteaserki, wóda i koka… była satysfakcja z kolejnej życiówki, kuskus z kurczakiem i piwo bezalkoholowe.
Jakkolwiek bym sobie tego nie kalkulował, zawsze wychodziło mi, że jestem przygotowany na wynik w okolicach 3:03. Rozum na chłodno podpowiadał, ze trójkę będziemy łamali dopiero jesienią, ale serce, jak to serce, rwało do przodu i czekać do września nie chciało.
Plan na Orlen Warsaw Marathon rozpisałem sobie z dokładnością do pięciu kilometrów. Jakie tempo, kiedy pod górkę, kiedy z górki, kiedy żel a kiedy napój. Pierwszą połowę miałem zrobić spokojnie w ok. 1:31, dalej do 30. km trzymać to samo tempo i dopiero po trzydziestce puścić nogi. Strategię odżywiania i nawadniania na trasie przyjąłem podobną jak na ostatnim, jesiennym maratonie, przed którym martwiłem się, czy dam radę zejść poniżej 3:10, a kończyłem w 3:05:30 z dużym zapasem energii. 150 ml napoju co 5 km i żel co 10 km (zaczynając od 5 km).
Na kilka dni przed maratonem zacząłem się lekko niepokoić zapowiadaną pogodą – to, że miało być zimno to pół biedy, gorzej, że wszystkie prognozy, które sprawdzałem przewidywały deszcz. W niedzielę rano, od razu po przebudzeniu wyjrzałem za okno – było mokro, ale na szczęście z nieba już nic nie leciało. „Nie jest najgorzej” – pomyślałem i rozpocząłem poranny rytuał przedstartowy. Kiedy oddawałem rzeczy do depozytu, spośród chmur, nieśmiało przebijały się promienie słońca. Zrobiło się optymistycznie.
Pierwsze kilometry zaskoczyły mnie dużym tłokiem. Trudno było złapać tempo i rytm. Potem jeszcze podbieg Sanguszki i na 5. km zameldowałem się z niewielką stratą w stosunku do planu. Absolutnie nic złego to nie znaczyło, zakładałem że tutaj będę lekko spóźniony i od tego momentu kilometr po kilometrze odrabiałem pojedyncze sekundy. Może robiłem to nawet nazbyt gorliwie, bo po 15. km miałem już 20 s przewagi nad planem. Biegło mi się dobrze, ale jednak nie czułem w sobie takiego marginesu energii, jaki miałem na poprzednim maratonie, czy chociażby na połówce otwierającej ten sezon. Tempo było minimalnie lepsze w stosunku do planu, ale wyglądało na to, że to wszystko, na co było mnie stać.
Pomiar czasu na półmetku wskazał 1:30:30. Pół minuty lepiej niż planowałem. Pomyślałem wtedy, że to dobry wynik. Tylko nieznacznie szybciej niż miałem w rozpisce, co dawało mi komfort posiadania małego zapasu, a jednocześnie nadal był to dobry rezultat pod negative split. Dodatkowo cieszyła mnie świadomość zbliżającego się zbiegu ulicą Gąsek – chciał, nie chciał dość łatwo zarobiłem kolejnych kilka sekund i na 25. km. miałem już ich 36 w zapasie. Wszystko zmierzało w dobrym kierunku, tzn. w kierunku mety, poza… wiatrem, który akurat zmierzał w przeciwną stronę. Zaczęło się siłowanie. Przydałaby się jakaś zwarta grupa biegnąca równym tempem, ale wokół byli tylko pojedynczy biegacze. Nie było za kogo się schować. Do tego zaczęła mi doskwierać kolka. Odniosłem wrażenie, że za dużo wypiłem. Było chłodno i chyba strategia nawadniania, która sprawdziła się w nieco cieplejszych okolicznościach, tym razem nie była optymalna.
Cała rezerwa czasowa uleciała z wiatrem, ale na 30. km zameldowałem się dokładnie w takim czasie, jaki widniał na opasce okalającej mój nadgarstek. „Jest dobrze” – pomyślałem – „czas zacząć maraton”. Zawsze nudzę się na pierwszych 20-30 kilometrach. Biegnie się w komfortowym tempie, za wcześnie żeby się zmęczyć, po prostu trzeba „odwalić” te kilometry, stracić jak najmniej energii i wyczekać cierpliwie do 25. czy 30. km. Wtedy zaczyna się zabawa: albo walka z własną słabością, albo puszczenie hamulca i przyspieszanie aż do mety. Zacząłem przyspieszać.
Wyprzedzałem kolejnych zawodników. Wizualizowałem sobie poprzedni maraton, na którym końcówkę biegłem tak, jakbym startował na 10 km. Jednak tym razem było jakby inaczej. Niby cały czas wyprzedzałem, ale nie czułem tej lekkości, nie czułem, że mam rezerwę. Czułem natomiast, że wiatr nie został sobie na Przyczółkowskiej, tylko wieje mi równo w twarz. Kilometr dalej skontrolowałem tempo… wcale nie przyspieszyłem, to inni biegacze zwolnili. Ja nadal biegłem swoim rytmem.
Rachunek sumienia: żeby zmieścić się w 3h musiałbym przyspieszyć z aktualnego 4:18 do 4:13, od 35 km. podkręcić do 4:08, a ostatnie 2195 m przebiec po 4:03. Do tego nadrobić kilkusekundową stratę i jeszcze całej tej sztuki dokonać biegnąc pod wiatr. W skrócie: „żegnaj 2:59! do zobaczenia jesienią”. Uruchomiłem plan B: nabiegać życiówkę, najchętniej schodząc poniżej 3:05. Z tym już nie miałem żadnego problemu i dobiegłem spokojnie w 3:04:29.
Jest nowa życiówka! Hurrra!!!
Jeszcze nigdy, absolutnie nigdy nie cieszyłem się tak na smutno. Po biegu tłumaczyłem sobie: „jest dobrze, a nawet bardzo dobrze!”. Sezon otworzyłem życiówką na połówce, w maratonie też się poprawiłem. Jest progres, a szczyt formy i tak zazwyczaj przychodzi jesienią.
Rozum się cieszy, serce jakby lekko zawiedzione. Byle do września :)
Agata, Gosia – dzięki za wsparcie na trasie!
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu snipster (2016-04-28,08:55): Gratulacje nowej życiówki :) znam ten ból... zawsze jest gdzieś z tyłu głowy ta myśl, że chciałoby się lepiej ;) Joseph (2016-04-28,11:04): Musieliśmy biec przez większość trasy obok siebie - ja na półmetku miałem 1:30:31, na mecie byłem kilkadziesiąt sekund po Tobie. Zniszczył mnie ten wiatr. I też mam totalny niedosyt. Gratuluję życiówki :) Shodan (2016-04-28,11:11): Piotrek, dzięki! Walczę dalej :) Shodan (2016-04-28,11:15): Joseph - rzeczywiście biegliśmy blisko siebie. Popatrzyłem na międzyczasy - i netto i brutto mieliśmy podobne. To umawiamy się teraz, że następnym razem schodzimy poniżej 3h :) Joseph (2016-04-28,11:40): I widzę Cię na fotomaratonie obok siebie :) Wspólne - łamanie - yeah ;) Kto załatwia striptizerki, a kto kokę? ;) Shodan (2016-04-28,11:59): ;)))) Tenzing (2016-04-28,12:20): Eh ten maraton. Gdyby to wszystko było takie proste. Ale fakt wiatr masakrował... Piotr Fitek (2016-04-29,09:30): Gratulacje serdeczne :) I jakbym słyszał siebie ostatnio po swoim maratonie... Shodan (2016-04-29,10:06): Piotr, dziękuję :) FiKa (2016-04-29,12:54): Gratulację. Trzymasz progres! Chylę czoła. No i "dwójki z przodu" życzę jesienią! Shodan (2016-04-30,20:14): Dzięki Krzychu! Małymi krokami do przodu :)
|