2015-09-07
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| 25. Półmaraton Philips. Fakt niezaprzeczalny - deszcz też może być fajny! (czytano: 497 razy)
Poranek w Pile. Za hotelowym oknem szaro-buro i pusto. Jeszcze kilka godzin i tu właśnie będzie największy tłum biegaczy. Miasteczko biegowe Półmaratonu Philips mamy - tego jeszcze nie było - przed samym wejściem do hotelu. Śpimy w Gromadzie. Hotel jest drogi, zdecydowanie za drogi jak na to, co zastajemy we wnętrzu - kwieciste dywany w korzytarzach, żółte zasłony w oknach i malowane zieloną emalią meble - trochę to wszystko jakby z innej epoki. Lokalizacja jednak na wagę złota. Doceniliśmy to zwłaszcza później.
Miasto jak miasto, nie za duże, nie za ciekawe, okolone Gwdą, którą widzimy z hotelowego okna.... po głowie snuje się refren ...Statek Piła Tango...
Na razie ono też śpi jeszcze. Tylko flagi sponsorów, które wytyczają ostatni odcinek do mety tańczyły przez całą noc. O 11 startujemy po czwartą perłę w koronie.
Pakiety odebraliśmy już wczoraj, dzięki czemu bez dodatkowych obowiązków lenimy się do ostatniej chwili przed wyjściem. W pakiecie startowym męskie koszulki w damskim - błękitnym - kolorze, wyjątkowo udaje mi się załapać na XS. Pasuje jak ulał. Z hotelu wychodzimy o 10.55 wprost na start i w strugi lejącego deszczu. Z każdą mijającą sekundą deszcz pada coraz bardziej ale tłum biegaczy biegnie przed siebie zdając się tego nie zauważać. Pierwsza pętla biegnie właśnie wokół naszej Gromady - przeskakując przez kałużę wymijamy kilka osób odnajdując swoje tempo i miejsce w szeregu.
O trasie przeczytałam, że jest szybka i taką się okazała. Choć kręta i początkowo dość ciasna to jednak niemal całkowicie płaska... choć może to ten deszcz tak gnał nas do mety...
Marzłam coraz bardziej, ręce mi zdrętwiały a stopy w butach pływały. Po godzinie nikt już nie omijał kałuż bo nie miało to najmniejszego sensu - wszyscy byliśmy mokrzy od stóp do głów. Koszulka kleiła mi się do ciała a włosy mokrymi strąkami przyklejały się do twarzy. A jednak... nie brakowało oddechu, w ustach nie zasychało, picia wystarczało.
Na metę wpadłam z czasem na zegarku 01:43:10, przy czym dystans przekroczył o prawie 200m dystans półmaratonu (u mnie 21,25 km). Czyli jednak jest życiówka a przejechane 1000 km jakoś... usprawiedliwione :)
Zmarznięta na kość po przekroczeniu mety od razu wchodzę do hotelu i biorę gorący prysznic. Po 15 minutach już ogrzana i przebrana wracam na Pasta Party i wsuwam makaron z sosem, graweruję medal. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że warto było zapłacić 200 zł za tak strategicznie położony hotel nawet jeśli żółte zasłony wiszą tu niezmiennie te same od czasów PRLu.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu DamianSz (2015-09-07,12:10): Gratuluję.ps. 200 m więcej na gps przy półmaratonie to raczej normalne.
|