2015-06-22
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Jak to na nocnym półmaratonie (czytano: 764 razy)
Zapewne organizacja, w ogóle imprez sportowych, a w szczególności masowych, do łatwych nie należy. Trzeba zamknąć ulice, znaleźć wolontariuszy, ustawić scenę, zaprosić kilka nazwisk, przygotować pakiety startowe, jedzenie, picie, gadżety i wiele innych mniej lub bardziej ważnych rzeczy. To oczywiście wymaga wyłożenia określonej ilości pieniędzy, których nie przyniesie wpisowe biegaczy, które to z kolei wcale nie jest aż tak wysokie. Potrzeba sponsorów, którym trzeba dać stoisko, miejsca na banery reklamowe i duuuużo miejsca na koszulce z pakietu startowego.
Wydawać by się mogło, że łatwiej takie przedsięwzięcie zrealizować w mniejszym zakresie. Mniej zawodników, mniej kubków do wody na trasie, mniej pakietów startowych, mniejsze (czy może krótsze zakłócenia w ruchu drogowym).
I po co to wszystko? Żeby 300, czy 500 osób sobie pobiegało? Zresztą większość biegnących zna z widzenia większość twarzy. Zwłaszcza w lokalnych biegach. W ocenach pobiegowych zwykle dominują oceny wskazujące na kameralność imprezy, jej atmosferę, dominującą afiliację, piękne medale, czy bogate zestawy startowe.
I w zasadzie mógłbym się podpisać pod powyższym akapitem. Bardzo lubię tego rodzaju eventy, gdzie podczas biegu ogarniam mniej więcej początek i koniec stawki, gdzie trasa prowadzi często opłotkami, czy wręcz drogami gruntowymi, gdzie atmosfera i nastrój tworzona jest przez biegnących in statu nascendi, przez ich rozmowy, rzężenie, czy tupot sfory podczas zbiegu. Gdzie kibicem jest jakiś przypadkowy Kazik, czy Stefan z butelką piwa. Naprawdę to lubię i nie ma w tym niczego poza tym, że to jest esencja INDYWIDUALNEGO sportu, jakim jest bieganie. Przede wszystkim zmagam się ze sobą, w drugiej kolejności z innym zawodnikiem. Ja sobie dyktuję tempo i taktykę biegu. I to ja decyduję, czy zjem klasyczną kiełbasę po, czy będę miał swoje jedzenie. I nawet jeżeli biegnę w totalnie smutnym i bezemocjonalnym biegu jak w Siechnicach, to podczas biegu mam to samo wzniosłe uczucie jak w kapitalnym Kietrzu, czy swojsko wsiowym Oleśnie.
Ale duża wielotysięczna impreza na pięć, siedem, czy dziewięć, czy kilkadziesiąt tysięcy uczestników ma coś innego. Coś co tylko pozornie jest zaprzeczeniem indywidualnego i bardzo osobistego charakteru tego rodzaju aktywności sportowej. Coś co powoduje, że na starcie gęsia skórka pomimo upału powoduje chwilowy chłód. To przenikliwa, ostra, kojąca i cudowna świadomość, że chociaż jesteś osobną jednostką, to jesteś częścią potężnej machiny, która przed startem drga, kołysze się niespokojnie, a jak już ruszy to zalewa główne ulice miasta, jak budząca grozę powódź, która jakimś cudem omija budynki i pozostawia nietknięte inne elementy architektury. Na czas trzech, czy sześciu godzin każda komórka tego kolosa współpracuje i tworzy strukturę tego pędu. A jednocześnie pozostaje pojedynczym biegaczem, który chce bieg skończyć w ogóle, albo w takim, czy innym czasie. Tak było w ocierającej się o wielki świat Pradze.
P.S.
I tak też było w nocy 20.06.2015 we Wrocławiu.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |