2015-01-04
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Nie jestem cyborgiem, czyli może i dobrze :) (czytano: 1354 razy)
No i weszliśmy w nowy rok... Spokojnie, nie zamierzam zacząć od podsumowań, rozliczeń i statystyk. Nie będzie też żadnych noworocznych zobowiązań :)
Co tu właściwie świętować? Chyba to, że żyjemy, ale moim zdaniem powinniśmy to czynić każdego dnia. To znaczy świętować. No, żyć najlepiej też!
Pytanie właściwe brzmi: jak świętować? Najlepiej tak, jak kto lubi. My lubimy biegać, więc w ten sposób właśnie - razem z 300 innymi zakręconymi ludźmi - postanowiliśmy uczcić i powitać Nowy Rok. Też mi nowość - powiecie. Dla kogo nowość, dla tego nowość. Dla mnie tak. Przez wiele lat (ale to naprawdę wiele) spędzaliśmy Sylwestra ze znajomymi, bardzo tradycyjnie. W zeszłym roku spotkanie nie wypaliło i postanowiliśmy zrobić coś całkiem innego. Wymyśliliśmy małą wycieczkę po jurajskich skałkach. Szaleństw nie było, bo moja skręcona kostka dopiero powolutku dochodziła do siebie, ale i tak było pięknie.
- Och, zróbmy to raz jeszcze! - nalegałam w zeszłym roku (czyli kilka dni temu). I tak by się zapewne stało, gdyby Kasia nie wypatrzyła Maratonu Cyborga. Pomysł natychmiast przypadł mi do gustu, a i Jarka nie trzeba było długo namawiać. Szczerze mówiąc, wcale nie trzeba było go namawiać :) To nie tak, żeby ktoś z nas czuł się gotowy przebiec od razu maraton, ale też nie było takiej potrzeby. Kółeczka w chorzowskim parku mają po siedem kilometrów z haczykiem i każdy może ich pokonać tyle, ile mu w duszy zagra. Byle nie więcej niż 6. Jest tak jak na dziku: ten sam niezawodny organizator, ta sama wspaniała atmosfera, biegacze i kijkarze - w większości też ci sami. Tylko jeszcze dodatkowo wspaniałe medale, puchary dla zwycięzców i prawdziwe szatnie. Zwłaszcza to ostatnie w zimowych warunkach jest nie do pogardzenia.
Gdy już zatem zdecydowaliśmy się zamienić w cyborgi, trzeba było odpuścić wycieczkę. Ale co tam, co się odwlecze, to nie uciecze. Spędziliśmy spokojny wieczór sylwestrowy we dwójkę, poszliśmy grzecznie spać wkrótce po północy, a rano wyruszyliśmy do Chorzowa. Przez Łazy, żeby z sylwestrowej "domówki" zebrać Kasię. Mróz odpuścił, było w okolicach zera, za to spadła marznąca mżawka i zrobiło się lodowisko. Na drodze lepiej było nie rozwijać zbyt dużych prędkości, toteż na miejsce dotarliśmy (błądząc na dodatek) ledwo pół godziny przed startem. Trzeba było stanąć w długiej kolejce do zapisów, przebrać się - a wiadomo, że zimą ten proces jest wyjątkowo skomplikowany i jeszcze jakoś dopchać się do łazienki. Gdy w końcu udało mi się z tym wszystkim uporać była dwunasta dwie. Dodajmy, że start był przewidziany na dwunastą.
Wypadłam jak wicher z budynku, włączając po drodze runkeepera i audiobooka, choć w planie miałam muzyczkę. Nie było już czasu na bawienie się w ustawianie czegokolwiek. Po prostu pognałam przed siebie szukając startu, przekonana, że wszyscy już są na trasie. Oczywiście nie było mowy o żadnej rozgrzewce, z drugiej jednak strony nie zdążyłam nawet pomyśleć o tym, że jest zimno i ślisko, zresztą adrenalina zrobiła swoje.
Wreszcie zobaczyłam baner startowy i... stojących pod nim zawodników. Okazało się, że start odrobinę się opóźnił i dotarłam w samą porę. Może tylko o tyle za późno, że znalazłam się za kijkarzami a, jak wiadomo, przebicie się przez zwartą grupę nordikowców bywa uciążliwe. Chwilę później jednak miałam już też problem za sobą (dosłownie zresztą) i mogłam rozejrzeć się w sytuacji. A sytuacja wyglądała tak: biegliśmy szerokimi parkowymi alejkami po całkowicie oblodzonym asfalcie, wokół snuła się biała mokra mgła, ograniczając widoczność do kilkunastu metrów. Śliskość podłoża powodowała znaczne ograniczenie prędkości zawodników. Chwilę później zdumiona dogoniłam Kasię, która dziwnym truchtem przemieszczała się po poboczu.
- Coś Ci jest? - zapytałam zaniepokojona. Okazało się, że nic takiego, po prostu moje buty (z Lidla :)) miały znacznie lepszą przyczepność w tej sytuacji. Za chwilę jednak źle zawiązana sznurówka zatrzymała mnie na moment i Kasia mogła nabrać nade mną przewagi. Zważywszy warunki biegło mi się nadzwyczaj dobrze i na pewno nie zakończyłabym na jednym okrążeniu, gdyby nie ... no, nazwijmy to po imieniu: lekkomyślność w stosowanej poprzedniego dnia diecie, a właściwie kompletnym braku diety :( Nie, nie przejadłam się jakoś szczególnie. Ale tu skubnęłam ciasta, tu orzeszka, plus kilka kieliszków szampana, co w sumie bardzo nie spodobało się mojemu żołądkowi. I tak już około piątego kilometra zaczęłam rozpaczliwie wglądać mety. Początkowo probowałam przyspieszyć, by jak najszybciej znaleźć się w miejscu, w którym będę mogła się rozstać z niechcianą zawartością moich wnętrzności, niestety takie przyspieszenie okazało się w tych warunkach trudne do zrealizowania... W każdym razie, oszczędzając czytelnikom dalszego opisu moich cierpień, jakoś dobiegłam do końca pierwszego kółka, zatrzymałam na - niezbędny do zawieszenia mi na szyi medalu - moment i pognałam z powrotem do budynku.
Gdy już poczułam się lepiej, włożyłam kurtkę i wróciłam na miejsce startu/mety, gdzie popijając ciepłą herbatkę doczekałam się przybycia Jarka i Kasi, którzy zrobili po dwa okrążenia. A inni biegli jeszcze długo... Jestem pełna podziwu dla wszystkich, którzy ukończyli w tych trudnych warunkach pełny maraton. To prawdziwe cyborgi! Ja okazałam się tylko jedną szóstą cyborga, ale może to wcale nie tak źle? Lepsza jedna szósta niż nic! Zwłaszcza, że ze zdumieniem dowiedziałam się po sprawdzeniu wyników, że na swoim dystansie byłam piąta wśród kobiet. A poza tym będzie co poprawiać za rok! Niemniej już teraz mam piękny medal z napisem Maraton Cyborga.
A co do statystyk, to wczoraj mieliśmy doroczne spotkanie sprawozdawczo-wyborcze Leśnych Ludków. Wybraliśmy jednogłośnie nowego prezesa, którym oczywiście został nasz niezawodny Prezes. I odnotowałam dwa sukcesy. Pierwszy to ten, że po podliczeniu okazało się, iż ze wszystkich Ludków przebiegłam w zeszłym roku najwięcej kilometrów na zawodach. Nie ma wątpliwości, że gdyby Prezes podliczył sumaryczny czas spędzony podczas biegania na zawodach, to wygrałabym z jeszcze większą przewagą :( No dobrze, a drugi sukces to taki, że trzy ogromne gary nagotowanego przeze mnie z tej okazji żurku zostały pochłonięte co do ostatniej kropelki :)
A dzisiaj pobiegałam sobie powolutku po zaśnieżonym lesie. I wiecie co, to białe jest uciążliwe, jak się mieszka na wsi: trzeba odśnieżyć, martwić się, że na dachu siedzi tego za dużo, potem topnieje i jest okropnie. Ale jak pięknie jest w takim ocukrzonym lesie!!!
P.S. Gdyby ktoś miał wątpliwości: to coś na zdjęciu to nie cyborg, tylko wiewiórka - totem Leśnych Ludków.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Inek (2015-01-05,21:56): Gratuluję udanego rozpoczęcia Nowego Roku!
Oby bieganie ciągle sprawiało nam tak wiele radości :) Varia (2015-01-05,22:02): Dziękuję i też życzę wiele radości z biegania i nie tylko :)
|