2014-11-17
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| 32nd Athens Authentic Marathon - mission (im)possible? (czytano: 850 razy)
Kolejny raz okazało się, że niemożliwe nie istnieje! Czasem 04:06:38, z jakim ukończyłam ten wyjątkowy, stanowiący pierwowzór wszystkich kolejnych maratonów bieg, udowodniłam sobie, że jeszcze na wiele mnie stać. Celowałam odważnie w cztery godziny, ale choć jest aż 6 minut więcej nieskromnie pękam z dumy :) To aż 11 minut lepiej niż rok wcześniej na płaskiej valenckiej trasie. I właśnie profil trasy stanowi moje usprawiedliwienie. Dobrze, że w ostatnim czasie zaliczyliśmy trochę biegów "pod górkę" bo na koronnym dystansie z Maratonu do Aten chyba więcej niż połowa miała taki właśnie charakter. Zresztą... pomyśleć, że miałam wcale nie biec... Jest takie powiedzenie, że życie jest jak pudełko czekoladek - nigdy nie wiadomo na co się trafi.
Tymczasem ten wyjazd, ten bieg, to miasto przywróciy mnie do życia. Duch starożytności, którym przesiąknięte jest ateńskie powietrze, wiatr który głaszcze drzewka oliwne, słońce w którym niczym jego słodkie miniatury dojrzewają soczyste mandarynki - oto miksura życia, której dwie krople starczyły by na nowo obudził się i mój duch. Połączenie urlopu ze startem w maratonie okazało się strzałem w dziesiątkę. Paradoksalnie odpoczęłam jak chyba nigdy wcześniej.
Samą podróż udało się zorganizować bez żadnych przeszkód - bilety lotnicze kupiliśmy w miarę okazyjnie przez pośrednictwo jednego z portali wyłapujących okazje na jakiś miesiąc przed wylotem - tym razem lecieliśmy na pokładzie greckiej linii Aegan Airlines z Warszawy bezpośrednio do Aten. Lot trwał równe trzy godziny, wylądowaliśmy akurat w porze obiadowej :) W związku z tym, że w Polsce niedawno cofnęliśmy zegary, w Grecji na dzień dobry popchnęliśmy wskazówki o godzinę do przodu. Skoro mamy mieć urlop to wracamy do czasu letniego, wszystko pasuje :) Lecimy wyłącznie z bagażem podręcznym - tutaj pochwalę się, że jako jedna z nielicznych kobiet potrafię w walizce 55x40x20 cm zmieścić nie tylko kosmetyki ale i trzy pary butów (w tym adidasy biegowe), ciuchy biegowe, sukienki, koszulki, spodenki, kurtkę i jeszcze kilka innych drobiazgów niezbędnych w podróży. Dzięki tej wrodzonej kompaktowości nie tracimy czasu na lotnisku i niezwłocznie po wylądowaniu zaczynamy upragniony urlop.
Wsiadamy w metro i jedziemy do centrum miasta, gdzie usytuowany jest nasz hotel. Noclegi naturalnie też wykupiłam w opcji oszczędnościowej (kolejny portal okazji) toteż póki co nie wiemy czego się spodziewać. Okazuje się, że mieszkamy w samym sercu Aten przy głównym węźle komunikacyjnym (Omonia) i nie mogłoby być lepiej. Sam hotel jest jednak schowany przy jednej z bocznych uliczek więc jednocześnie jest spokojnie i cicho. Ku mojemu zaskoczeniu (biorąc pod uwagę cenę jaką zapłaciliścy) hotel zachowuje też dobre standardy. Pokój mamy nie za duży, nie za mały, jest czysto, schludnie, do tego codzienne sprzątanie, wymiana ręczników, suszarka do włosów w standardzie. Więcej mi nie potrzeba.
Pierwszego popołudnia jedziemy do portu w Pireusie na rytualne "przywitanie z morzem". Nie znalazwszy nic godnego uwagi wracamy do centrum historycznego i poddajemy się klimatowi - rozsiadamy się na dachowym tarasie w jednej z knajpek i raczymy się domowym winem w połączeniu ze świeżymi owocami morza. Z dołu dobiega grana na żywo grecka muzyka a przed nami pięknie oświetlony wieczorową porą Akropol. Ech.... wakacje...
Następne dni spędzamy podobnie - spacerujemy, zwiedzamy, pijemy wino i jemy do woli, spokojni bo już niedługo spalimy wszystko, spokojni bo nic nas nie wiąże, spokojni bo nic nie czeka z palącym statusem "do zrobienia".
W czwartek z niecierpliwością i podekscytowaniem jedziemy na EXPO po odbiór naszych pakietów startowych. Trafienie na miejsce okazuje się dość trudne, zahaczeni po drodze Grecy monojęzykowi i zatopieni we własnych sprawach mało pomocni a okolica trudno dostępna komunikacją inną niż (nie użytkowany przez nas do tej pory) tramwaj. Nieco zdegustowani i trochę "zdeptani" w końcu trafiamy.
Targi, jak zwykle przy tego typu wydarzeniach, kipią życiem i skumulowaną w jednym miejscu energią. Wolontariusze, wystawcy i Ci najważniejsi - biegacze - niektórzy sami, większość całymi ekipami lub rodzinnie, czasem z wózkiem lub dzieckiem na ramieniu. Jest gwarnie, kolorowo, sportowo. Pamiętam jakie wrażenie zrobiło to na mnie przy pierwszym maratonie w Rzymie...
W przeddzień biegu stawiamy na pasywny wypoczynek, dzisiaj już mniej chodzimy, jemy wczesny obiad i rezygnujemy z wina. W ostatnich dniach zrobiło się cieplej i nawet wskoczyłam w sukienkę. Dzisiaj jednak od rana brzydko i deszczowo. W ramach relaksacji udajemy się do Planetarium żeby tam zaczerpnąć jeszcze trochę międzyplanetarnej energii z kosmosu :) Jest to jedno z najnowocześniejszych i najlepiej wyposażonych planetariów na świecie... ale mimo ogromnego wrażenia, podczas seansu ogarnia mnie taka błogość, że przysypiam.
Zbliża się wielki dzień. Prognozy pogody na niedzielę nie za bardzo. Zapowiadają deszcz, trochę burzy. Zaczynam się denerwować dystansem. Ostatnio taki biegliśmy dokładnie rok temu w Hiszpanii. Brrrr.....Jeszcze tylko 24 godziny. Ostatni tydzień minął bez biegania...ostatnie wybieganie w niedzielę tydzień temu. Ja. Mirek jeszcze wcześniej ... czuję się jak przed każdym ważnym egzaminem, kiedy człowiek myśli, że jednak trzeba było coś jeszcze doczytać, pouczyć się trochę więcej... z drugiej strony liczę na to, że może "wyposzczony" organizm zmobilizuje całe zapasy i zadziała z pełną mocą.
Na starcie w Maratonie zapowiedziano 35.000 biegaczy!!!!!!!! Ludzie przyjeżdżają z całego świata. Sporo debiutantów. Są też biegi towarzyszące na 5,10 i 21 km. O 5 rano wyjeżdżamy autobusami z Aten do Maratonu, startujemy o 9. W Polsce będzie godzina wcześniej czyli start o 8. Po 12 powinniśmy kończyć. Wieczorem przygotowuję sobie ściągę z międzyczasami zapisując pisakiem na ręce gdzie i kiedy powinnam być.
Pobudka o 5.30 rano, metrem jedziemy na Syntagma Square skąd zabiorą nas autobusy. Do Maratonu przybywamy jeszcze przed wschodem słońca. Tuż przed startem uzupełniam wodę, sikam z pięć razy, emocje są ogromne. Zwarci i gotowi stajemy w swojej strefie. Czy na pewno gotowi? Z głośników rozlega się muzyka z Mission Imposible.
Kilka godzin później w Atenach spotykamy się jako szczęśliwi maratończycy. Było trudno ze względu na ból w łydkach, skurcze promieniujące od pośladków poprzez całe nogi, do tego pogoda spłatała figla i zamiast deszczu było opalające nas piękne greckie słońce. Z mężem rozstaliśmy się gdzieś w okolicach 12 kilometra u podnóża ciągnącego się potem jeszcze długo, długo podbiegu. Od tej chwili każde z nas prowadziło swoją batalię. Mimo wszystko za połową dystansu miałam ponad 6 minut zapasu w stosunku do zaplanowanego czasu, miałam zatem czas żeby się bez stresu wysikać (prawie bez stresu bo jednak za krzaczkiem). Czułam już, że będzie ciężko. Poważne problemy zaczęły się przed 30 kilometrem i zaczęłam godzić się z myślą, że upragnione 4 godziny odpływają tak jak na punkcie odżywczym spłynęły z mojej ręki tak pieczołowice opisane wcześniej międyzczasy. Ostatnich kilka kilometrów było prawdziwą męką ale moment, gdy dobiegałam do stadionu przy głośnym dopingu kibiców i te ostatnie kroki potem już na bieżni Panathenaic Stadium były nie do opisania. Adrenalina, szczęście, wzruszenie.... totalny odlot. I choć jeszcze chwilę temu myślałam sobie, że nigdy więcej tego sobie nie zrobię, wiem, że przyszłość będzie inna. To mój narkotyk. Jestem uzależniona.
Takich jak ja jest wielu, coraz więcej. Padł rekord starożytnej trasy 2.10.37 (poprzedni 2.10.55 należał do Greka (sic!) Stefano Baldini i funkcjonował od czasu Igrzysk Olimpijskich w 2004 roku). Wśród kobiet zwyciężyła Maiyo Naomi Jepkogei (2.41.06).
Jak widać nawet w wynikach mistrzów trasa do łatwych nie należy i tym bardziej moje 4:06 poczuwam sobie za małe zwycięstwo.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |