2014-09-14
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Z cyklu Polak Węgier dwa bratanki i do... biegu i do szklanki... :) Wizzair Budapest Half Marathon (czytano: 611 razy)
Niech nie zmyli nikogo nazwa wydarzenia - nie samolotem ale autem odbyła się nasza podróż do jednej z najpiękniejszych naddunajskich stolic. Różowo - fioletowy samolot to z kolei znak rozpoznawczy sponsora - sprawcy całego zamieszania. Upchani w focusie wyruszyliśmy w piątkowe popołudnie, po pracy. Droga zajęła nam dokładnie 5,5 godziny. Po przybyciu na miejsce i odebraniu kluczy tradycyjnie wypiliśmy "za szczęśliwe ocalenie" i spać! Mieszkamy nad samym Dunajem, naprzeciw Góry Gellerta, tuż za nami Vaci ut.
Budapesztański półmaraton (od tego roku ochrzczony imieniem głównego sponsora - Wizz Air) narodził się w tym samym roku co ja - 1984 - czyż to nie wystarczający argument żeby pobiec w przepięknej naddunajskiej stolicy? Z drugiej strony...czy potrzebne argumenty? Budapeszt! 13.000 ludzi... ech... Nawet pozostałych nie trzeba było długo namawiać. Decyzja o wyjeździe zapadła szybko (po trzeciej próbie) i bez zbędnego wahania (wahali się tylko niebiegający, którzy ostatecznie zostali w domu). Wpisowe opłaciliśmy ze zniżką jako drużyna Macrologic, mieszkanie wynajęliśmy za pośrednictwem only apartments, wszystko najlepsze i w najlepszych cenach. Pozostało tylko pojechać i przebiec. Marcin miał debiutować na dystansie półmaratonu toteż ze wszystkich najbardziej się denerwował, ja po przerwie i bólach minionego tygodnia nie wiedziałam czego się spodziewać po moim organiźmie i też czułam się jak świeżo upieczony biegacz.
Rano śniadanie i po pakiety startowe.
Miasteczko Biegowe umiejscowione było w Lasku Miejskim, tuż za Placem Bohaterów - miejscu, do którego bez trudu docieramy najstarszą linią metra (b.stare! najstarsze w Europie, drugie po londyńskim) oznaczoną numerem 1. Polecam przejażdżkę.
Po odebraniu pakietów zwiedzanie zaczynamy od otaczającego nas Varosliget i bajkowego Zamku Vajdahunyad, charakterystycznej kopii zamku z Siedmiogrodu (oryginał w dzisiejszej Rumunii). Robimy fotki z zakapturzoną postacią Anonima - to pomnik dla uczczenia pierwszego kronikarza węgierskiego.
Kończy się ładna pogoda i zaczyna padać. Odwozimy pakiety do domu, przy okazji jemy obiad. Wieczorem mamy okazję pokręcić się po Vaci ut - najsłynniejszym deptaku stolicy - jedzenie, piwko, sklepy, pamiątki - wszytsko to 3 minuty od naszego apartamentu. Deszcz niestety już nie przestaje padać, właściwie leje coraz bardziej i trochę się martwię o niedzielny bieg.
Na bieg pogoda dopisała jak zamówiona. Nie padało, nie świeciło, temperatura około 18 stopni była wprost wymarzona, a a trasa wzdłuż Dunaju to dodatkowy wiatr od rzeki. Biegliśmy Pesztem główną ulicą od Pomnika Milenijnego przy Operze i Muzeum Terroru do Dunaju potem wzdłuż rzeki i zielonym mostem Wolności na drugą stronę do podnóży Góry Gellerta. Na szczęście Budę obiegliśmy tylko z dołu, bez konieczności wspinania na jej pagórki. Z bliska podziwialiśmy Hotel Gellert, Parlament, podeptaliśmy najstarszy Most Łańcuchowy i na powrót w Peszcie minęliśmy wspaniały gmach Dworca Zachodniego - mało kto wie - dzieło Gustawa Eiffel"a.
Wbrew moim wcześniejszym obawom bieg pokonałam bezboleśnie i z przyjemnością. Nic się nie stało. Biegłam, łyknęłam żele, piłam wodę (punkty co 2 km!) i jeszcze sikanie w toi-toiu zaliczyłam :) Nawet miałam siłę przyspieszyć na ostatnich 4 km, dzięki czemu czas na finiszu nie przekroczyłam 2 godzin (01:58). Wynik daleki od moich najlepszych ale zadowolona jestem co niemiara. Grunt to dobre samopoczucie i przyjemność.
Po biegu oddaliśmy nasze przepiękne medale do grawerowania - trwało to w nieskończoność (jakieś 40 minut czekania) - ale później dumnie chodziliśmy z nimi do końca dnia. Od razu poszliśmy na baseny termalne Szechenyi - podobno kąpielisko jest największym tego typu w Europie, mam też wrażenie, że najstarsze. Akurat mamy blisko - grzechem byłoby nie skorzystać.
Kiedy moczyliśmy swoje obolałe mięśnie w leczniczych wodach Széchenyi Gyógyfürdő znowu spadł deszcz, skorzystaliśmy więc też z węwnętrznych łaźni i saun. Aż dziw, że w czasie biegu nie padało. Widać mamy szczęście.
Pogoda już do końca dni była barowa :) Usprawiedliwieni i zasłużeni oddaliśmy się zatem degustacji bardzo typowej dla tego kraju wódki owocowej, znanej pod ogólną nazwą „pálinka”. Naturalnie z medalami na szyjach.
W poniedziałek od rana piękna pogoda - co zwiedzimy to nasze - w końcu nie leje nam na głowy. Postanawiamy wykorzystać ostatnie chwile na podziwianie miasta z Cytadeli na górze Gellerta i Wzgórza Zamkowego.
Co dobre szybko się kończy. Wracamy!
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |