2014-10-05
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Szczęście składa się z pięciu cyfr: 2:45:21 (czytano: 1537 razy)
28.09.2014, Jacek Fedorowicz, Berlin Marathon - Szczęście składa się z pięciu cyfr: 2:45:21
Zaczęło się nieciekawie. W piątek (26.09) tuż przed siódmą wieczorem dojechałem do Berlina i zaparkowałem samochód przed starym lotniskiem Tempelhof. W halach byłego lotniska odbywały się targi związane z maratonem. Tam też wydawano numery startowe. Przed ósmą wieczorem odebrałem pakiet startowy. Pozostało mi już tylko dojechać do hotelu, leżącego po drugiej stronie miasta i położyć się spać. Wsiadłem do samochodu, przekręciłem kluczyki w stacyjce, i …silnik nie odpalił. Zamiast więc snu miałem nocne jazdy taksówkami po Berlinie, wydzwanianie do ubezpieczyciela, czekanie na lawetę i brak regeneracji. I tu kończy się nieciekawy początek wizyty w stolicy Niemiec. Nocni taksówkarze z plastycznymi twarzami, pijani klienci mijanych knajp, światła berlińskich lamp, kamienice Berlina Zachodniego i socrealistyczne galeriowce wschodniej części miasta uspokoiły mnie. Przestałem się denerwować zepsutym samochodem, bo przecież jak mówił do mnie berliński taksówkarz: „WITH CARS ALLWAYS ARE PROBLEMS” Zaakceptowałem więc sytuację, wsłuchałem się w tekst piosenki (DER WIND HAT MIR EIN LIED ERZALT), a po załadowaniu samochodu na lawetę i wysłaniu go do Polski, zameldowałem się o piątej rano w hotelu.
Po nocnych wojażach po stolicy Niemiec nastała senna sobota. Senna, bo zmęczenie z powodu braku snu nie pozwalało na regenerację organizmu. A jeszcze chciałem zobaczyć miejsce startu, poznać drogę do szatni, aby następnego dnia móc skoncentrować się już tylko na biegu.
O 20 przygotowałem numer startowy, koszulki, dres, buty, odżywki. Godzinę później zasnąłem. Niespodziewanie spokojnie zasnąłem… Spałem 8 godzin. Nieczęsto mam tak długi sen.
W niedzielę, o 5 rano, wstałem rześki jak skowronek. Lekkie śniadanie, herbata, stretching, kąpiel, chwila koncentracji i obejrzenie (co należy już do mojej przed maratońskiej tradycji), na youtube, biegu Bronka Malinowskiego na Olimpiadzie w 1980 roku, gdzie konsekwentnie biegł swoim tempem, aby na ostatnim okrążeniu wyprzedzić rywala i zdobyć złoto olimpijskie.
O 6.40, wezwałem taksówkę i wskazałem kierunek: Brama Brandenburska!
O 7.15, na półtorej godziny przed biegiem, na łące przy Reichstagu, kiedy mgły unosiły się nad trawami, wszedłem do strefy przeznaczonej tylko dla biegaczy. Sprawdziłem rozpisanie kilometrów. Na dwóch małych kartkach przykleiłem do przedramienia międzyczasy. Ich realizacja miała pomóc w osiągnieciu upragnionego 2:49.
Planowałem przebiec, w oparciu o „negativ split”, poszczególne kilometry w czasie:
Od 1 do 3 km, po 4.06/km;
Od 4 do 14 km, po 4.03/km;
Od 15 do 28 km, po 4.01/km;
Od 29 do 42 km, po 3.58/km;
Od 8.15 czekałem już w strefie startowej. Zacznijmy więc relację.
O 8.45 startuję. Termometry wskazują 12 stopni. Jest bezwietrznie. Nawierzchnia jest sucha. Trasa płaska. Warunki są więc idealne. Reszta w moich nogach i głowie – myślę. I dlatego zacząłem sobie powtarzać: „Spokojnie, spokojnie, tylko spokojnie. Nie daj się ponieść emocjom”. Pierwszy kilometr biegnę zgodnie z założeniami (po 4.06), kolejne dwa podobnie. Wielu biegaczy mnie wyprzedza. Ich entuzjazm na szczęście mnie nie porywa. Chowam ambicję. To czas na przygotowanie organizmu do wysiłku.
Pierwsze 10 km kończę w czasie 40 minut 29 sekund. Kilka sekund lepiej niż zakładany czas, ale niepokój budzi wynik z mojego garmina. Zegarek wskazuje szybciej koniec poszczególnych kilometrów niż tabliczki organizatorów. Różnice wynoszą od 50 do 100 metrów. Postanawiam więc nieznacznie przyśpieszyć.
Tłumy kibiców wiwatują. Oklaskują wszystkich biegaczy. Przy jednej z kafejek gra kapela jazzowa. Cudowna muzyka , ale teraz wsłuchuję się we własny organizm. Tętno nie jest wysokie. Zbliżam się do 15 kilometra. Średnia na odcinku wychodzi nieco poniżej 4 minut na kilometr. Ciągle mam rezerwy. Czuję je, ale siłami gospodaruję rozsądnie. Maraton zaczyna się przecież po 30-tym kilometrze.
Półmetek mijam w czasie 1:24:14. Mnożę ten wynik razy 2. Wychodzi 1:48:28. Ach osiągnąć ten wynik!!! Biorę magnez. Popijam wodą i izotonikiem. Wcześniej, na 12 kilometrze, przyjąłem żel energetyczny. Będę się odżywiał także na 28 i 35 km.
Na 25 kilometrze tętno wciąż jest spokojne. Oczekuję kryzysu. Ten lekko daje znać o sobie na 28 kilometrze, ale na 29 znowu jest dobrze. Wciąż mam siły. Od 11 kilometra ciągle wyprzedzałem innych zawodników i teraz też wyprzedzam. Tempo rośnie. Biegnę po 3.47 / km. W głowie pojawia się myśl: „Będzie dobrze”. Pamięć o tegorocznym, wiosennym maratonie i „umieraniu” na trasie każe wrócić do biegu. „Jeszcze nie nadszedł koniec wyścigu, jeszcze nie przekroczyłeś mety! Bądź skoncentrowany!”
Wyprzedzam. Mijam 35 kilometr i …”ściana” się nie pojawia.. Utrzymuję tempo! 38 kilometr. Jeszcze cztery, jeszcze cztery! Przychodzi zmęczenie, do wytrzymania... Dam radę! Dam radę! Dam radę!
Na 40 kilometrze zerkam na zegarek. Liczę i wychodzi mi, że nawet gdybym pobiegł ostatnie dwa kilometry w 13 minut to osiągnę zakładany czas. Nie tracę prędkości – w myśl zasady: „biegnij szybko, to szybciej skończysz”. Na 41 kilometrze sił już brakuje, ale przecież został tylko 1 kilometr! Mijam jeszcze trzech zawodników. Za chwilę dwa zakręty i wybiegam na ostatnią prostą. Jest Brama Brandenburska, a za nią meta! Widzę zegar!
Wiem jak wygląda szczęście! Szczęście ma wymiar liczb:
2:45:21
Szczęście, które przychodzi do nas po biegu to właśnie często realizacja marzeń biegowych. Moim marzeniem było pokonanie bariery 2 godzin 50 minut. I co tu dużo mówić… Był to mój biegowy cel życiowy. Szczęście jednak do nas samo nie przyjdzie. Warunkiem jego zaistnienia jest konsekwentny, metodyczny trening. Wychodząc, najczęściej około godziny 22 na trening, zastanawiałem się czy ze względu na całodniowe zmęczenie ma on sens? Jak widać ma. Nie przestańcie więc pracować. Nawet jeśli przyjdą chwile zwątpienia.
Należy podziękować dwóm Panom (Jerzemu Skarżyńskiemu i Michałowi Bartoszakowi).
Treningi Skarżyńskiego, realizowałem od listopada 2013 do marca 2014, a następnie od lipca do września. Jego książka „Maratony i ultramaratony” jest przeze mnie nieustannie czytana. A przyjęty trening miał dać wynik 2:45. Co za skuteczność!
Treningi Bartoszaka (przygotowujące do wyniku 35 minut na 10 km) prowadziłem w miesiącach kwiecień – czerwiec. Dzięki Michałowi poprawiłem szybkość. Myśl szkoleniowa obu Panów sprawdziła się. Uczciwie więc polecam.
Funkcjonowanie w takim klubie jak nasz, a więc kameralnym, z więzią łączącą zawodników, przyczynia się do wzajemnego wspierania, udawadniania, że wciąż możemy poprawiać rezultaty i cieszyć się naszą pasją. Biegnąc w Berlinie wiedziałem, że o moim biegu myślicie, że kibicujecie mi. Tak jak ja myślę o Waszych startach, kiedy Wy jesteście na trasie. Cieszę się wówczas Waszymi radościami, przeżywam niepowodzenia. A teraz cieszę się, że jesteśmy razem.
Vamos Amigos
Jacek
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |