2014-09-30
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Wygrana porażka (czytano: 1524 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: http://www.maratonypolskie.pl/mp_index.php?dzial=2&action=44&code=38304
Zwykle jest tak, że pamiętamy w życiu tylko dobre chwile. Piękne wspomnienia. Chwile chwały. Chwile szczęścia. Chwile zwycięstwa. Nie chcemy pamiętać o porażkach, o momentach, gdy coś nam się nie udało, nie poszło po naszej myśli, nie stało się tak, jakbyśmy tego chcieli. To całkowicie normalny odruch. Bo i po co pamiętać, że się przegrało? Że odniosło się porażkę? Że wywiesiło się białą flagę? Wróciło się na tarczy, a nie z nią? Zwykle „chowamy” porażki gdzieś na dno głębokiej szuflady, nakładamy na nią zwycięstwa, łudząc się, że mogą one jakoś zrekompensować tamto niepowodzenie. Oglądamy stojące na półce puchary i wiszące na wieszaku medale, w głowie przesuwając migawki ze startu, trasy, mety…
Bieg Zbąskich. Jeden z moich TOP 3 najwspanialszych biegów. Biegów, z których mam najlepsze wspomnienia. 2 lata jako kibic, 2 lata jako zawodnik. Zeszłoroczny był magiczny. Wtedy to po raz pierwszy złamałam 2h i po raz pierwszy biegłam przez 21 km z uśmiechem na twarzy. A najgorsze w tym wszystkim było to, że wiedziałam, że w tym roku tak nie będzie. Po pierwsze – nie trenowałam. Ostatni tak długi dystans, jak 21 km, przebiegłam w kwietniu… Tydzień przed przebiegłam z tatą 12 km w bólach kolanowych, brzuchowych, łydkowych, skurczowych i ‘psychicznych’ z ledwo utrzymanym tempem 6:20 min/km. Byłam załamana. Przez 2 tygodnie poprzedzające Bieg Zbąskich byliśmy na wakacjach w Dolomitach, po górach chodziło się dość sporo, jednak nie dało mi to żadnej formy biegowej Po drugie – byłam potwornie zmęczona całym tygodniem pracy po 12h, gdzie wracając do domu miałam czas tylko na zjedzenie obiadu, wykąpanie się i pójście spać. Motywacji zero. Po trzecie – od Chyżej Dziesiątki bolało mnie cuś za kolanem. I to wcale nie tak delikatnie, bywało, że musiałam się zatrzymać na górskim szlaku i mocno masować, choć nie pomagało wcale. Tego właśnie bałam się najbardziej…
Założenia na bieg? Wystartować gdzieś na końcu i do 15-tego kma biec naprawdę wolno. Tak w strefie komfortu. By nie było ani za szybko, ani za wolno. Tak akurat. Bym nie czuła zadyszki, bólu kolana (a raczej tego czegoś, co bolało w jego okolicy), skurczów. Wymyśliłam sobie, że jeśli do 15go nie będzie mnie boleć i jeszcze będę żyć, to postaram się przyspieszyć. Wystartowali. Prawie 700 osób. Tylko spokojnie, Honda, nie przesadzaj. Macham znajomym, widzę Marcina, skaczę do zdjęcia, pełen luzik. Ból nogi przychodzi na 2gim kilometrze. Zaczynam się śmiać sama do siebie. No to się porobiło… Zwalniam jeszcze mocniej, pozwalam, aby ludzie mnie wyprzedzali. Żeby tylko ból był dość znośny. Niech sobie będzie, ale niech mi tak bardzo nie przeszkadza. Biegnę ‘trochę bokiem’, starając się jak najbardziej oszczędzać kolano. Wspominam, że rok temu na zakręcie na Perzyny stał znajomy z Wolsztyna – Robert. Przyjechał wtedy rowerem. Myślę o tym zeszłorocznym biegu, o jego pięknie… i co? W tym samym miejscu znów stoi Robert! Unoszę ręce do góry, krzycząc, że właśnie na to czekałam! Życzy mi powodzenia.
W głowie świta mi myśl, żeby przyspieszyć. Wiem, że będę tego żałować, ale nie potrafię oprzeć się pragnieniu wyprzedzenia wszystkich w moim zasięgu kobiet. Nie wytrzymuję i robię to. Razem ze mną robi to jeszcze dwóch chłopaków. W sumie fajnie, mam kogoś ze sobą ;) Biegniemy razem długo i jest super. W międzyczasie zaczyna boleć lewy Achilles. Jeszcze mocniej niż prawe coś za kolanem. Teraz biegnę jeszcze krzywiej. Zastanawiam się jak muszę dziwnie teraz wyglądać Pomimo, wydawać by się mogło, monotonnej trasy, ja ją uwielbiam. Działa na mnie wyśmienicie. Uspokaja mnie. Nie ma tam słabych momentów. Jak w kabarecie, „cały czas do przodu”! Na 18stym kilometrze zauważam w zasięgu wzroku jeszcze 5 dziewczyn. Moja ambicja jest podrażniona, dlatego z ciężkim sercem zostawiam dwóch współtowarzyszy i ruszam w pościg. Udaje mi się ‘łyknąć’ wszystkie 5. Jeszcze tylko 2 kiloski i meta. Mordercze były te 2 kiloski, bo gdy tylko przyspieszam, przyspiesza też ból kolana. Ale przecież się nie dam. Nie tu, nie teraz, nie w tym biegu. Ostatnia prosta. Trzymam ręce uniesione ku niebu. Uśmiecham się. Wbiegam na metę skacząc. Zatrzymuję zegarek, choć czas nie grał dla mnie roli. Mimo wszystko, jestem z niego zadowolona. Sądziłam, że od 13-tego kma będę zdychać i końcówkę pokonywać w okropnych męczarniach. Sądziłam, że psychika mi siądzie. Sądziłam, że noga nie pozwoli mi przebiec 21 km. Sądziłam, że będę miała o 10 minut gorszy czas. Sądziłam, że zostanę gdzieś sama i stracę nadzieję. I niepotrzebnie sądziłam. W sporcie nic nie jest pewne, nic nie jest z góry przesądzone. Zawsze pozostaje jakiś X, jakaś niewiadoma, coś, czego nie możemy być pewni w 100%.
Koszykarz, Kareem Abdul-Jabbar, powiedział: „Nie wygrasz, dopóki nie nauczysz się przegrywać”. Dlatego każdy z nas musi odnieść porażkę. Nie jedną, ani nie dwie. Może być ich nawet 10, 20, 50. Ale dopiero wtedy w pełni pozna się smak zwycięstwa. Ja Bieg Zbąskich traktuję tylko i wyłącznie jako zwycięstwo. Mimo, że się tego nie spodziewałam. Mimo, że czas i forma, w jakiej dobiegłam, pozostawiły wiele do życzenia. Mimo, że Kenijczyk robi maraton w tym tempie, co ja półmaraton. Nie poddałam się. I to jest dla mnie najważniejsze!
PS W linku u góry wspomnienie z zeszłorocznego Biegu Zbąskich... zapraszam :)
PS2 Kocham Zbąskich jeszcze bardziej, bo... w losowaniu wygrałam rower :)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu snipster (2014-09-30,20:56): Krejzolka :)))) aj kongratulejt ju aggresiwness ;) paulo (2014-10-01,08:58): brawa za wolę walki i gratulacje za dobiegnięcie do mety i za wylosowany rower :)
|