2014-08-17
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Pierwszy z dziesięciu, pierwszy z czterdziestu (czytano: 3098 razy)
Dystans pomiędzy mną a metą skracał się zaskakująco szybko. Nie biegłem - płynąłem unoszony jakąś wewnętrzną siłą, rozpalony entuzjazmem i dumny z mocy drzemiącej wewnątrz. Mijałem kolejne, wykrzywione grymasem zmęczenia twarze biegaczy i frunąłem kilka centymetrów ponad asfaltem trasy II Cracovia Maraton. Zbliżałem się do półmetku. Wbiegłem na Stare Miasto i niesiony oklaskami kibiców przekroczyłem pneumatyczną bramę ustawioną na 21,1 km.
Zegar pokazywał 1:27:31.
Zależało mi na tym biegu. Moje założenie było proste - skończyłem studia, powłóczyłem się trochę po świecie i porobiłem chyba wszystko, by móc uznać, że najwyższy czas zacząć dorosłe życie. No tak... niektórym podjęcie tej decyzji zabiera dużo czasu... Trochę już wówczas biegałem, ale nie zanosiło się na to, bym miał kontynuować treningi. Zacząłem pracę na pełen etat i chyba mi się nawet wydawało, że to nie wypada, że to niepoważne, że nie przystoi. Tak więc zależało mi na tym biegu, bo chciałem móc pochwalić się na stare lata ukończeniem maratonu...
W ścianę uderzyłem na trzydziestym szóstym kilometrze. Zwalniałem już wcześniej, ale "the wall" czekał na mnie dostojnie na chodniku przy Wiśle. To niesamowite uczucie, kiedy zapomina się o własnym imieniu i kiedy woda zaczyna smakować jak wyszukany napój, pachnie i powala zmysły bukietem egzotycznych smaków. Dziwnie szybko przestałem zwracać uwagę na zabytki, jeszcze szybciej opuszczałem głowę, kiedy mijali mnie zostawieni wcześniej w tyle biegacze i siliłem się na uśmiech zachęcany do biegu przez przypadkowych przechodniów.
To nie blog o popularyzacji biegania, więc dodam tylko, że biegaczy było tylu, że mieściliśmy się na dwóch pętlach i biegaliśmy chodnikami:-)
Ból się nasilał, a z nim przychodziły przeróżne myśli, pomysły w jaki sposób ulżyć sobie w cierpieniach... Może to wstyd, ale wiele z nich towarzyszy mi do dzisiaj i świadczy, jak sądzę, o mojej skrajnej "normalności". Moja ulubiona myśl kryzysowa to:
"a może się przewrócić? zamarkować kontuzję, paść i się poobijać? może uda mi się skręcić nogę i nie będę narażał się na to cierpienie... ciekawe co jest w telewizji..."
Ściana trwała w miejscu, a ja z uporem maniaka, nie posiadając siły nawet na psioczenie, pchałem ją przed sobą, aż dotarłem nad przepaść, z której udało mi się ją zepchnąć.
Dwa kilometry przed metą mury pękły i jak wystrzelony z procy pognałem spełniać swoje plany. Zrobiłem wówczas jeszcze jedną rzecz pierwszy raz i staram się ją powtarzać przed każdą metą, na każdym biegu. Wystudzam ciało, zwalniam i dotleniam pełnymi, głębokimi oddechami czekając na finisz. Gdy zbliżam się do "tego" momentu (leżącego bliżej lub dalej w zależności od dystansu i mojego wytrenowania) zaczynam zupełnie inny bieg tak, jakbym zostawił masę gdzieś za sobą i w nieważkim stanie frunę na spotkanie z zupełnie innym wymiarem przestrzeni. Przed końcem jeszcze raz redukuję przełożenie i na wysokich obrotach przekraczam linię mety. Oczywiście to, że mój bieg wygląda jak lot myśliwca to tylko moje subietywne odczucie, ale i tak mam z niego frajdę i myślę, że jestem to winien tym wszystkim, którzy dopingują nas na ostatnich metrach.
"Dobro kształtuje się powoli" powiedział mi już prawie dwie dekady temu kuzyn, student seminarium duchownego, gdy spotkałem go na dziewczęcym piętrze w akademiku z piwem w dłoni i papierosem w ustach. To powiedzenie zaskakująco szybko przyjąłem i stosuję jak swoje...
Od początku pomysłu "czterdzieści na czterdziestkę" przebiegłem 32 km, od dwóch dni nie palę i budzą się we mnie zwierzęce instynkty. Myślę jak tu pozbyć się bojlera i zamienić go na utracony kilka miesęcy temu kaloryfer. Jak to w życiu bywa te rzeczy, które zdobywamy z największym poświęceniem tracimy najszybciej.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |