2014-05-28
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Chora 13tka (czytano: 1194 razy)
Start w 13 Cracovia Maratonie miał być dla mnie czymś szczególnym. Nie jestem jakiś przesądny i nie wierzę w bzdury związane z liczbą 13. Ba, rzekłbym nawet, że trzynastka to dość przychylna liczba w moim szalonym życiu. Tym razem jednak wszystko wskazywało na to, że będzie inaczej...
Od samego początku coś wisiało nad tym biegiem. A to formularz zapisu fiksował, a to zmiana trasy, w końcu deszcz i grymasząca królowa polskich rzek i jeszcze kilka innych drobiazgów. Mimo tych wszystkich „problemów” bardzo wyczekiwałem dnia biegu. Przygotowywałem się dość sumiennie i chyba nawet zbyt gorliwie. Czułem to doskonale podczas udziału w Półmaratonie po Puszczy Niepołomickiej jak i w tydzień przed samym maratonem w „Skawińskiej Dziesiątce”. Byłem trochę zmęczony. Mimo to nadal cieszyłem się, że biegnę już niedługo ten maraton. Radość była jeszcze większa bo kilka tygodni przed maratonem skontaktował się ze mną Łukasz z Vege Runners, z którym tworzyliśmy bardzo dobrą parę w bocheńskiej podziemnej sztafecie z zamiarem wzięcia udziału w maratonie. Do naszej dwójki dołączył jeszcze jeden kolega z bocheńskiego team’u Vege Runnersów Tomek „Pająk” a zaraz po nim kolejny stary wyjadacz z klubu Vege Runners, również o imieniu Tomek („Smrool”). Przyświecał nam jeden cel 3h:15m. Perspektywa biegu w tak fajnym gronie bardzo mnie nakręcała...Dla mnie i dla Łukasza czas jaki sobie wyznaczyliśmy miał być rekordem życiowym. Dla obu Tomków miał to być kolejny maraton w przyjemnej atmosferze. Obaj mają życiówki z dużo lepszym czasem...
Nadchodził czas wyczekiwanego startu. Dwa dni przed zacząłem się gorzej czuć. Ewidentnie łapała mnie infekcja. Najprawdopodobniej były to skutki mojego lekkomyślnego zachowania po „skawińskiej dziesiątce”. Otóż po biegu czekałem na ceremonie dekoracji. Nie było jakoś zimno ale wiał chłodnawy wiatr. Stałem tak dobrych kilkadziesiąt minut w mokrej koszulce zamiast iść do samochodu po coś do ubrania. Normalnie jak dziecko... Ech.. Przewiało mnie dość mocno i na efekty nie trzeba było długo czekać. Nie ukrywam , że byłem dość rozgoryczony powstałą sytuacją ale cóż..Za głupotę płaci się wysoką cenę. Przed samym startem czułem się już naprawdę źle. Nigdy nie biegałem zainfekowany ale czytałem kilka razy artykuły o takich praktykach i z racji pracy włożonej w przygotowania oraz perspektywie biegu w fajnym team’ie postanowiłem jednak zaryzykować start.
Nasz plan był prosty. Ustawiamy się za balonikami na 3:15 . Mój z racji na zaistniałą sytuacje też był prosty. Biegnę razem z chłopakami za balonami i w okolicach 10-15km decyduje czy lecę dalej z nimi czy zwalniam, czy też może w ogóle rezygnuję z dalszych zmagań. Przy starcie było trochę chaosu, nerwówa przy toi-toiach... W efekcie za balonami stanęliśmy tylko z Łukaszem wypatrując Tomków. Niestety na próżno. Huknął strzał startera i ruszyliśmy do przodu licząc, że gdzieś na trasie się odnajdziemy. Pierwsze kilometry naszym zdaniem „zające” ciągnęły zbyt szybko. Ale najprawdopodobniej nadrabiali czas stracony tuż po starcie kiedy to tłum biegaczy bardzo powoli przetaczał się ulicą Grodzką. Przy około piątym kilometrze dogania nas „Pająk” . Biegniemy równym tempem już w trójkę. Przy jednej z pierwszych i jakże licznych zawrotek na trasie wypatrujemy „Smrool’a” . Jest dość daleko za nami ale jak się później okaże doświadczenie starego wyjadacza pozwoliło mu nas dogonić... Pomimo palącego bólu gardła biegło mi się całkiem nieźle. Atmosfera na trasie rewelacyjna, co chwilę słyszymy doping kolegów z klubu Vege Runners i znajomych. Bieg z klubowymi kolegami dodawał mi sił. Biegło się tak fajnie do około 20km. Wtedy przyszedł pierwszy poważny kryzys. Gardło bolało już bardzo mocno a i cały organizm zaczął odmawiać posłuszeństwa. Dawała mocno znać osobie infekcja.. Nie pomagała też pogoda. Było dość gorąco i trochę parno. O ile na kryzys w okolicach 35-38km byłem przygotowany bo zazwyczaj na takim dystansie mnie łapie podczas biegu maratońskiego tak ten tuż przed połówką trochę mnie zaskoczył. Wyzbierałem się jakoś ale widziałem już na pewno... Rekord na poziomie 3:15 będę musiał pobić kiedy indziej... Podzieliłem się z chłopakami moim przemyśleniami i ustaliliśmy, że nie czekają na mnie jak zacznę mocno zwalniać tylko robią swoje. Mocno zmęczony dobiegam z nimi do 35 kilometra i tutaj już zaczyna się moja samotna walka. Na tą walkę byłem już przygotowany. Znacznie obniżam tempo biegu. Wiem jedno. Nie mogę się zatrzymać. W pewnej chwili ktoś mnie klepie po plecach. Dogonił mnie Tomek „Smrool”. Pozdrawiamy się i Tomek biegnie do przodu. Między 36 a 40 km dostaję kapitalną motywację od klubowych kolegów Bartka i Mariusza. Ta motywacja jest mi potrzebna jak nigdy. Udaje mi się pokonać kryzys ale świadomie już nie przyśpieszam. I to była bardzo dobra decyzja, która pozwoliła mi pomimo naprawdę już fatalnego samopoczucia wbiec z uśmiechem na metę gdzie czekali na mnie Łukasz i Tomek „Pająk”. Oni wbiegli na metę razem uzyskując czas 3:22:30. Natomiast drugi Tomek... No właśnie... „Smrool” zmiażdżył nas taktycznie i osiągnął metę z czasem 3:17 :) . Szacunek .
Finalnie dobiegłem do mety z czasem 3:25:07. Biorąc pod uwagę stan w jakim się znajdowałem uważam to za sukces i jestem zadowolony. Nabyłem niesamowite doświadczenie. Bieganie na chorego nie ma sensu! Odradzam wszystkim, którzy kiedyś staną przed takim dylematem. Ja wiem jedno: więcej tego nie powtórzę. Nie powinienem w ogóle startować a jeśli już to na pewno nie na czas życiowy. Jestem pewien, że na mój sukces znacząco wpłynął fakt biegu z kolegami z klubu , doping klubowiczów stojących na trasie oraz ogólna kapitalna atmosfera tego maratonu.... Dziękuję za ten bieg moim klubowym kolegom, rodzince, która dość tłumnie przyszła mi kibicować oraz wszystkim wspaniałym kibicom na całej trasie. Dziękuje również Pawłowi Żyle. To jego znajomy i jakże charakterystyczny głos pozwolił mi zażegnać pierwszy kryzys.
Teraz czas na 36 Maraton Warszawski. Jest plan by pobiec znów wspólnie z Łukaszem i znów wyrwać kolejnych kilka minutek... Zatem przygotowania czas zacząć... :)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Truskawa (2014-05-29,17:30): Czyli chyba zacząłeś zbyt szybko, a to zawsze się mści. Cóż jednak z tego skoro czas i tak doskonały. Gratuluję i mam nadzieję, że przeziębienie już od dawna jest tylko przykrym wspomnieniem. :-) Peepuck (2014-05-29,17:37): Dziękuję bardzo. Efekty biegu z chorobą czuję do dziś. To było trochę głupawe z mojej strony ale oby ludzi tylko takie głupstwa popełniali... ;) Pozdrawiam serdecznie. darianita (2014-05-30,00:07): ...cóż to byłby za maraton gdyby nie było w nim walki z sobą ...gratuluję , to naprawdę dobry czas !
Peepuck (2014-05-30,06:51): Dziękuję :) (2014-05-30,08:15): właśnie, sam brałbym w ciemno taki czas :) zatem gratulacje. Maraton pozostaje maratonem niezależnie od czasu i stanowi osiągnięcie samo w sobie. Peepuck (2014-05-30,18:09): Zatem dziękuję ;-) Piotr Fitek (2014-07-02,22:19): To z doświadczenia już wiesz jak to jest biec z chorobą taki dystans. I czas ładny, sukces przy Twojej dyspozycji. Gratuluję raz jeszcze Konrad.Do zobaczenia w Warszawie, choć znów będziesz w przodzie, szybciej gnał :)
|