Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA   GALERIA   PRZYJAC. [10]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
grzechurb
Pamiętnik internetowy
For Run Grzegorz Urbańczyk

Grzegorz Urbańczyk
Urodzony: 1987-01-06
Miejsce zamieszkania: Poznań
1 / 1


2014-05-12

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Mój start w “Wings For Life World Run” (czytano: 1231 razy)

PATRZ TAKŻE LINK: http://live.wingsforlifeworldrun.com/en/videos

 

"Niebezpiecznie wychodzić za własny próg,(...) Trafisz na gościniec i jeśli nie powstrzymasz swoich nóg, ani się spostrzeżesz, kiedy cię poniosą" – „Władca Pierścieni” J.R.R. Tolkien

Tak też było ze mną. Wstając rano i jedząc śniadanie nie myślałem, że ten dzień sprawi mi, oraz mojej rodzinie, przyjaciołom i znajomym tyle radości. Na Maltę, gdzie znajdował się start biegu Wings For Life World Run pojechałem rowerem. Dzień wcześniej zrobiłem w pobliskich lasach trening – swobodne 17 - kilometrowe rozbieganie. Po 25 minutowej przejażdżce, poszliśmy z narzeczoną po pakiety startowe, w których znajdowały się: numer startowy, koszulka oraz parę innych drobiazgów. Ponieważ jeszcze dobra godzina została do startu udaliśmy się wraz z Pauliną obejrzeć strefę startu i zrobić sobie przy niej pamiątkowe zdjęcie. Było chłodno, więc postanowiliśmy iść do budynku, gdzie mieściły się szatnie. Po kilku krótkich rozmowach ze znajomymi, zaczęliśmy się przebierać w stroje startowe. Chwila zastanowienia w co się ubrać, by się nie przegrzać, ale również by nie było zimno. Około 30 minut przed godziną 12:00 -wyznaczającą start biegu w 34 lokalizacjach na świecie- rozpoczęliśmy rozgrzewkę (na korytarzu łączącym szatnie, by nie narażać się na chłód panujący nad jeziorem maltańskim). 10 minut przed startem, przeszliśmy obok samochodów – mety, by nasze chipy zostały zapamiętane przez aparaturę pomiarową, dzięki której zostanie zmierzony pokonany przez nas dystans. W okolicy stref startowych, przy scenie, spotkałem kolegów: Łukasza oraz Wojtka, którzy wykorzystując pokaźne rozmiary sceny, chowali się przed wiatrem. Po krótkiej rozmowie o biegu, który za chwilę ma się rozpocząć, każdy z nas ustawił się w swojej strefie startowej. Były one przydzielone wg najlepszych dotychczasowych wyników na dystansie półmaratonu lub maratonu. Moje wyniki zagwarantowały mi start ze strefy A. Jak się okazało również w tej strefie znaleźli się min. Adam Małysz, Kasia Bujakiewicz, Monika Pyrek, a także Beata Sadowska. Gdy fotoreporterzy opuścili już strefę A, wykorzystałem chwilę na zamienienie paru słów z Adamem Małyszem. Pogratulowałem mistrzowi wielu sukcesów i życzyłem dalszych w rajdach samochodowych. Na końcu życzyliśmy sobie dobrego biegu, który już za chwilę miał się rozpocząć.
Ustawiłem się w pierwszej linii. Bez stresu, strategii, obaw, tak jak to ma miejsce z reguły podczas startów na zawodach. Byłem zrelaksowany, jak nigdy dotąd, przed rozpoczęciem wyścigu. Ustalenia z trenerem, panem profesorem Januszem Jackowskim, zakładały bieg do ok. 10 km, następnie zwolnienie lub zatrzymanie się i poczekanie na narzeczoną, wraz z którą miałem potruchtać jeszcze kilka kilometrów, aż dogoni nas samochód-meta.

Sygnał startu. Ruszyłem mocno. Już po ok. 500 metrach byłem na prowadzeniu. Przede mną tylko motocyklista z operatorem kamery, samochody obsługi i ochrony, obok rowerzysta oznaczający pierwszego zawodnika biegu – Wiktor (kolarz wyznaczony przez organizatora do prowadzenia pierwszego zawodnika, wyposażony w GPS, żeby było wiadomo, gdzie się znajduje zawodnik i z jaką prędkością biegnie - informacje potrzebne do transmisji TV). Kibice dopisywali. Licznie zgromadzeni przy trasie biegu machali, krzyczeli, dopingowali. Gdy tylko mogłem podbiegałem do nich i przybijałem „piątki”, dziękowałem za doping. Czułem się rewelacyjnie.

Nie koncentrowałem się na trzymaniu tempa. Kierując się wyłącznie samopoczuciem, nie spostrzegłem nawet, kiedy minęło pierwsze 5 km, które pokonałem w czasie 18 minut 15 sekund. Było to mniej więcej na wysokości Akademii Wychowania Fizycznego, której jestem absolwentem. Kolejne kilometry mijały na cieszeniu się z dobrego i przyjemnego biegu. Cały czas odwzajemniałem pozdrowienia przekazywane mi przez kibiców – zresztą starałem się to robić do ostatniego kilometra mojego biegu.
Powoli zbliżał się 10 km, czyli wstępnie ustalony dystans, na którym miałem zakończyć wyścig. Jak tu zakończyć bieg skoro jestem na prowadzeniu - mając sporą przewagę nad pozostałymi zawodnikami - a do tego, czujne oko kamery śledzi każdy mój krok? Nie miałem wyjścia. Musiałem biec dalej, łamiąc wcześniejsze ustalenia z trenerem. Pamiętam, że przez chwilę pojawiła się myśl: „Przez cały Poznań przebiegłem jako lider, dobrze się zaprezentowałem, mogą mnie teraz wyprzedzić”. Jak się okazało nie miał kto tego zrobić. Choć od samego początku nastawiałem się na dobrą zabawę i radość z biegu, z których nie miałem zamiaru rezygnować, musiałem zastanowić się, co dalej robić. Jedyny żel energetyczny, który schowałem do kieszeni spodenek powoli się kończył, a wyglądało na to, że jeszcze sporo kilometrów przede mną. Towarzyszący mi rowerzysta wiedział, jakie mam plany. Powiedziałem mu podczas biegu, że biegnę dychę i schodzę. Jednak nie pozwolił mi tego zrobić. Motywował mnie i wspierał przez cały czas.

Dziesiąty kilometr przebiegłem w czasie 38:18. I tak zacząłem opuszczać teren stolicy Wielkopolski. Drogę, którą miałem przed sobą, znałem dobrze. Dzień wcześniej wracając samochodem z wyjazdu służbowego, pokonywałem ją w odwrotnym kierunku… Kibice cały czas dopisywali. Pojawiła się wesoła Różowa Pantera z którą przybiłem „piątkę”. Tak mijały kilometry, a rywali nigdzie nie było widać. Dobiegłem do Kobylnicy, za którą był wyznaczony 21 km . Jeszcze parę metrów (97 m), a przebiegnę półmaraton. I to w jakim czasie 1:21:45! Wtedy już wiedziałem, że najprawdopodobniej jeszcze drugie tyle będę musiał przebiec.
Ponieważ punkty odżywcze, ustawione na trasie co 5 km, wyposażone były w wodę, napoje izotoniczne, czekoladę oraz banany- mogłem- mimo braku swoich odżywek, uzupełniać płyny i kalorie. Od samego początku piłem (dwa, trzy łyki) wodę oraz izotoniki. Czekolady nie brałem, bo można się zakleić, natomiast po połówkę banana sięgnąłem 2 razy podczas całego biegu i za każdym jadłem, a właściwie skubałem go przez dobry kilometr.

Docierały do mnie informacje, że mam przewagę ok. 400 metrów nad kolejnym zawodnikiem. Przyjąłem to ze spokojem. Była to spora przewaga. Wiedziałem, że i tak już przebiegłem więcej niż było w planach. Jeśli mnie wyprzedzi, będę mógł wsiąść do specjalnego autobusu i ruszyć w drogę powrotną do miejsca startu. Tak się jednak długo jeszcze nie stało. Ok. 26 kilometra spotkałem na trasie biegu rodziców. Mieli być na 10 km, ale nie zdążyli. Ogromne emocje i radość! Zastrzyk energii. Zwolniłem, a nawet zatrzymałem się, dałem po całusie i pobiegłem dalej, wołając że jeszcze trochę i schodzę z trasy biegu, bo swoje przebiegłem. Rodzice chwilę jeszcze postali na trasie i gdy zobaczyli jaką mam przewagę nad kolejnym biegaczem, wsiedli do samochodu i pojechali na dalszy odcinek biegu, by przekonać mnie bym biegł dalej, bo przewaga jest bardzo duża. Dopiero ok. 33 km zrównał się ze mną zawodnik, z którym zaczęliśmy biec obok siebie. Zamieniliśmy parę słów. Poczęstował mnie żelkiem z kofeiną. Całkiem niezły był! I chyba mi pomógł, bo poczułem jak powoli mija kryzys, który od paru kilometrów już mi towarzyszył. Jak wspominałem, punkty odżywcze znajdowały się co ok 5 km, a postoje autobusów ok. 2 km za punktami. Postanowiłem więc, biec do najbliższego autobusu i tam pożegnać się z kolegą biegaczem. W międzyczasie zostaliśmy zapytani, czy możemy udzielić wywiadu w biegu. A dlaczego nie? Tylko, czy szanowny redaktor da radę wytrzymać tempo? Po następnych kilkuset metrach -podwieziony wcześniej samochodem- redaktor przyłączył się do nas i w biegu zaczął zadawać pytania. Czułem się całkiem dobrze i nie miałem problemu z odpowiadaniem. Sam fakt nowej sytuacji, odwrócił moją głowę od problemów, z którymi się borykałem: kryzysem – tak zwaną ścianą, odciskiem na lewej nodze oraz bólem w prawym kolanie. Po kilku pytaniach (wiem że były, lecz nie pamiętam jakie) redaktor dostał zadyszki i zatrzymał się, życząc powodzenia. Znów zostaliśmy sami. Przed nami pojawił się punkt odżywczy. No to jeszcze trochę i schodzę… Na punkcie, łyknąłem wodę z kubeczka i wziąłem butelkę izotoniku. Po opuszczeniu punktu dostałem informację od kolegi rowerzysty, że zawodnik z którym jeszcze przed chwilą biegłem ramię w ramię, zatrzymał się przy punkcie i nie biegnie. No cóż, czyżby znowu zmiana planów? Minąłem autobus. Tak, to ten, którym miałem wrócić na miejsce startu!!!

Z zaplanowanych 10 km zrobiło się ponad 35. Zrozumiałem, że może mnie czekać jeszcze dobre 20. Kryzys minął, lecz ból pozostał, a do tego delikatnie zacząłem odczuwać w nogach sygnały, że niebawem mogą pojawić się skurcze mięśni. Doświadczony okropnymi bólami, spowodowanymi skurczami podczas biegów maratońskich, wiedziałem, że nie jest to dobry znak. Na szczęście - okazało się później - że było to do końca, tylko sporadyczne delikatne „łaskotanie” mięśni. Na 40 kilometrze znów zobaczyłem rodziców. Ojciec, też maratończyk podał mi butelkę z izotonikiem, a mama wołała, żebym bieg dalej i się nie zatrzymywał. Korzystając z sytuacji, że tata biegł obok mnie poprosiłem, by wyjął telefon i zadzwonił do Pauliny- mojej narzeczonej. Jak już wspomniałem, miałem się z nią spotkać ponad 30 km wcześniej. Gdy tata dodzwonił się do niej i zaczął przedstawiać sytuację, ona stała właśnie pod sceną i odbierała medal uczestnictwa - zerknęła na telebim, a na nim zobaczyła moje nogi! A w telefonie głos ..?!?... Wytłumaczyłem szybko, dlaczego nie czekałem na nią na 10 km. Pomachałem do kamery w geście pozdrowienia, powiedziałem, że nie wiem, co się jeszcze wydarzy, i… do zobaczenia!

Nieuchronnie zbliżałem się do przekroczenia dystansu maratonu - 42 km 195 m. Dystans ten pokonałem w czasie 2 godzin 58 minut i 18 sekund! Gdyby był to maraton, miałbym nowy rekord życiowy (ostatni maraton biegłem 3 lata wcześniej i nie dałem rady złamać magicznej dla biegaczy bariery 3 godzin). Tak. Gdyby to był maraton…. ale nie był. Nie miałem pojęcia, ile jeszcze kilometrów zostało mi do przebiegnięcia. Około 43 kilometra pojawiła się kolejna kamera - tym razem z kamerzystą w bagażniku. Zapytali mnie, czy jestem w stanie udzielić wywiadu. Zgodziłem się. Po chwili z samochodu wypadł (dosłownie) reporter. Trochę mnie to rozweseliło, ale i zaniepokoiło jednocześnie, czy aby nic się nie stało? Tak to jest, gdy chce się wysiadać z jadącego samochodu! Dokładnych pytań nie pamiętam. Ale wiem, że chodziło o to, czy długo tak jeszcze dam radę biec?! Po krótkiej rozmowie rozstałem się z reporterem.
W okolicach 45 km zacząłem myśleć, że…. mogę wygrać ten wyścig. Pomyślałem sobie, że zbyt dużo już przebiegłem, by teraz oddać te kilometry bez walki. Od tamtej chwili zacząłem bieg po wygraną. Nie zapominałem jednak o czerpaniu z niego radości. Przestałem spoglądać na zegarek, pojawiający się na nim czas, a przebiegnięte kilometry przestały się liczyć… Ważne jest tu i teraz… Coraz częściej dochodziły do mnie informacje, gdzie znajduje się samochód meta, ilu zawodników pozostało na trasie, jaką mam przewagę. Starałem się jednak skupić na dobrym tempie i zbytnio nie dekoncentrować tym, co się dzieje wokół mnie. Dostałem informację, że mam 3 minutową przewagę (tu dziękuję panom operatorom TV za wsparcie na całej trasie). Dużo! Ale czy na pewno? Może zawodnik za moimi plecami dopiero teraz pokaże na co go stać i zaraz zobaczę jego oddalające się plecy? Jeśli tak będzie… trudno. Przecież na starcie stawałem z myślą o dobrej zabawie i wsparciu fundacji, zbierającej pieniądze na międzynarodowe badania, których celem jest znalezienie metody leczenia przerwanego rdzenia kręgowego. Spełniłem oba założenia, więc biegłem dalej czekając, co przyniosą kolejne kilometry. Starałem się nie zwalniać tempa. Skupiłem się jeszcze bardziej. Wcześniejsze pogawędki z Wiktorem, przeszły w niepamięć. Teraz, gdy za moimi plecami słyszałem rozmowy licznych rowerzystów o mojej przewadze, że już nikt mnie nie jest w stanie dogonić, zacząłem wierzyć, że wygram. Po pewnym czasie usłyszałem wielki szum i hałas. Obróciłem lekko głowę w lewo, by zobaczyć co się dzieje. Zobaczyłem wiele głów i samochody. SAMOCHODY WYZNACZAJĄCE METĘ!!!. Ale czy wśród nich nie ma żadnego zawodnika, biegnącego równo z samochodem? Nie ukrywam, że z delikatnym przerażeniem pytałem Wiktora, czy wygrałem? Czy już nikt tam nie biegnie? Odpowiedział: TAK! WYGRAŁEŚ!. Nikt nie biegnie! Po tych słowach zatrzymałem się.. samochody – mety… wyprzedziły mnie…zatrzymałem stoper…koniec…poczułem ulgę i radość...

…49 kilometrów i 80 metrów… w 3 godziny 33 minuty i 5 sekund…1 miejsce w Polsce…23 miejsce na świecie… średnie tempo całego biegu 4:21/km ...

Z pewnością mógłbym biec szybciej, dalej. Nie miało to dla mnie jednak znaczenia. Wygrałem! Plan był inny, a ja wygrałem! Dodatkowe kilometry - poza statystykami - nic by nie zmieniły. Nie chciałem narażać organizmu na jeszcze większe obciążenia, bo mogłoby się to zakończyć kontuzją.
Choć byłem trochę zmęczony, było to zmęczenie przyjemne i przeze mnie lubiane.

No i zaczęło się! Wywiady… zdjęcia…dekoracja. W nagrodę za wygranie polskiej edycji biegu “Wings For Life World Run” założono mi szarfę zwycięzcy i wręczono „statuetkę”. Dodatkowo, każdy zwycięzca z 34 lokalizacji, w których były rozgrywane zawody, w przyszłym roku może wystartować w drugiej edycji biegu na dowolnym miejscu na świecie!
Po „polnej” dekoracji zaproszono mnie do samochodu organizatorów. Jadąc na miejsce startu otulony folią uzupełniałem płyny i przegryzałem batonik. Dojechaliśmy nad Maltę. Wysiadłem z samochodu i zobaczyłem rodzinę i kibiców, bijących brawo. Były gratulacje i wręczenie pamiątkowego medalu. Zdjęcia i kolejne wywiady. Zaproszono mnie na podium i tym razem to Adam Małysz przyszedł do mnie : )

Po przebraniu się w cieplejsze rzeczy, wsiadłem na rower i wróciłem do domu, by przygotować się do rodzinnego świętowania niespodziewanego sukcesu. Następnego dnia, zrobiłem sobie wolne od biegania, ale już we wtorek zaliczyłem 45 minutowy trening.

Pragnę podziękować wszystkim, którzy kibicowali i trzymali za mnie kciuki. Wielkie dzięki!!!

Grzegorz Urbańczyk



Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


michu77 (2014-05-12,22:06): Gratulacje! Ja kibicowałem Twoim zmaganiom z bezpiecznego fotela, oglądając tvn24 (to chyba pierwsza taka relacja w historii tej stacji tv) :P
Mahor (2014-05-12,22:11): Sięgnąłeś gwiazd.Sądzę że to początek Twojej kariery.Gwiezdne gratulacje!
snipster (2014-05-13,09:32): masakra... takie rzeczy dzieją się prawie wyłącznie w powieściach ;) Gratulacje!!! miło się czyta, kiedy się planuje zabawę, a przy "okazji" dokonuje niespodziewanej wygranej ;)







 Ostatnio zalogowani
Robak
07:30
bobparis
07:28
martinn1980
07:19

07:06
Admin
06:59
jaro109
06:26
42.195
06:02
witold.ludwa@op.pl
05:58
biegacz54
04:43
orfeusz1
01:01
camillo88kg
00:14
przemcio33
23:50
fit_ania
23:47
conditor
23:28
janeta75
23:27
andreas07
23:20
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |