2014-02-26
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| VAL D AOSTA (czytano: 1166 razy)
VAL D AOSTA
Wszystko zostawiłam za sobą...na tydzień uciekłam w bajkową rzeczywistośc tak bardzo daleko od domu, rodziny, pracy, codzienności, obowiązków. Już w autokarze poczułam się wolna...co za uczucie...Wyjazd na narty z obstawą gwardii przybocznej jak nazwałam moich znajomych dawał mi poczucie bezpieczeństwa, a zarazem dużo luzu. Oczywiście buty do biegania zabrałam,chociaż wiedziałam,że po całodziennych manewrach na nartach ciezko mi będzie zrealizowac plan biegowy.Dwadzieścia godzin w autokarze bez flaszki trudno byłoby przeżyc. Zmęczeni dojechaliśmy szczęśliwie na miejsce. Zakwaterowanie zajęło nam sporo czasu,ale widoki za oknem były nagrodą za tą podróż. Dolina Val d Aosty urzekła mnie swoim pięknem...Region to wysokogórski obszar, obejmujący najwyższe partie Alp włoskich i francuskich ze szczytem Mont Blanc, poprzecinanym licznymi dolinami wartkich, lecz krótkich rzek, często wylewnych. Niestety najbliższa była głęboka i o niebezpiecznym nurcie, odgrodzona autostradą,także o morsowaniu mogłam na tydzien zapomniec. Kąpiele śniezne również odpadały, ponieważ w dolinie nie było sniegu. Stolik nr 6 okazał się najweselszym stolikiem stołówki...małżeństwo z Warszawy, Kudłaty z Katowic, Skubi z Mesznej ( a wyglądali dosłownie jak z tej bajki...:) )i Hańcia z Kujaw, no i oczywiście nasza trójca. Sniadanie w stylu stół szwedzki...multum slodkich musli, kawy i soków, o herbatę było ciezko, zatem nauczyłam sie popijac wszystko kawą. W sumie to tylko kwestia przyzwyczajenia i smaku. Na koniec kawę popijałam sokami i trzeba było szybko leciec do pokoju co by zdążyc na sedes. Spokojnie to jeszcze nikomu nie zaszkodziło...Pierwsze dwa dni były dla mnie masakryczne...co zjazd tak mi się trzepały nogi...własciwie żadnego nie zrobiłam przygotowania do desek, a niestety bieganie nie dało siły na narty. Śmiali się ze mnie...taka sportsmenka a zdycha.No cóż...ciężko jest łatwo życ jak mawiał Roman, a żyje się dalej. Do tego moi gwardziści tak zapierniczali na tych deskach,że ja gdzieś tam włóczyłam się za nimi obstawiając tyły. Za każdym razem inna trasa...codziennie inna stacja. La thuile, Pila, Cervino, Courmayeur, Monterosa. Blisko Monc Blanc i blisko Matterhorn. To co zobaczyłam jest tylko moje...nikt mi tego nie zabierze, ani też żadne zdjęcie nie odda tego widoku, klimatu chwili i tej radości,która była we mnie. Ponoc tyle śniegu co w tym roku tam napadało, dawno nie było. Miałam tego małą próbkę gdy rozpędzona ze słońca wpadłam w duży cień...przy moim silnym astygmatyźmie w momencie nic nie widziałam...stok sie wypłaszczył, brzegów trasy kompletnie nie widziałam, ani tyczek wyznaczających drogę. Z relacji Zbyszka gwałtownie zwolniłam i wypadłam z trasy prosto w wielki nieubity snieg biorąc między nogi czerwoną tyczkę. Tyłek wpadł mi niżej od nart...co się chciałam odgrzebac,to wpadałam niżej...wbita kijka zapadła się z moją ręką powyżej łokcia.NIE MIAŁAM MOŻLIWOŚCI STAMTĄD SIĘ WYDOSTAC...bezradnośc i przerażenie...Zbyszek podszedł do mnie i normalnie musiał mnie wynosic z tego sniegu. To była wiecznośc...a jakby tam było urwisko,których wiele mijaliśmy przy zjeździe? Widac mam życ dalej i cieszyc sięz tego wyjazdu,jak również ze wszystkiego co doświadczam. :) O bieganiu również nie zapomniałam,ale raz to było ino 5km po ciemku, w obcym kraju...w obcym miejscu...drugi raz przeszłam samą siebie...przyjechaliśmy w miarę wcześnie,zatem pomyślałam sobie,że może ok dychy uda mi się zrobic...pobiegłam po prostu przed siebie...chciałam koniecznie zobaczyc ten wartki strumień płynący przy autostradzie. Leciałam jakimiś polami, pod autostradą i dalej gdzie dusza poniesie! Nawet nie zauważyłam kiedy zrobiło się ciemno...wracac było strach,zresztą na polach byłoby ciemno a czołówka została w pokoju...zatem w stronę autostrady...kurde zapomniałam,że ona jest ogrodzona płotem!Nie tylko płotem...jeszcze drutem kolczastym...przymierzałam się w kilku miejscach co by przeskoczyc...to nie było takie łatwe...najwyżej zawisnę...gacie nie było szans co by ocalały...znalazłam jedno miejsce,gdzie chyba już ktoś tez próbował akrobacji. Udało się!!!Ale teraz przebiec autostradę i jeszcze raz powtórzyc wyczyn...nie miałam wyboru...cała i zdrowa dotarłam do hotelu prawie spóźniając się na obiad.Właściwie trzykrotnie skakałam...dwa razy przez płotki autostrady, poźniej przez jakąś prywatną posesję.Dobrze,że psy nie potargałymi tyłka...kurde...ciągle zapominam ile mam lat. Jak opowiedziałam co sobie zgotowałam za atrakcje to jakoś moich znajomych nic nie zdziwiło...ciekawe czemu...:)))
W ostatni dzionek odpoczynku od wszystkiego odbyły się zawody narciarskie w Pile na stoku z profesjonalnym pomiarem czasu. Nie specjalnie miałam ochotę zastartowac..ale gwardziści gorąco namawiali, zaiste pomyslałam przecież to tylko zabawa. Zbyszek bardzo dobrze jeździ to byłam pewna,że zwycięstwo mamurowane. Ja wystartowałam za nim..slalom gigant..dośc długi stok na czerwonej trasie szybkośc coraz większa..Skupienie maksymalne,żeby jakiegoś błędu nie zrobic...przy jednej bramce nieźle mnie zwiozło,ale się utrzymałam...przy następnej kątem oka zobaczyłam nartę i dalej Zbyszka leżącego nieruchomo...trzy bramki do końca,zawahałam się czy podjechac do niego czy zjechac na metę. Zjechałam zmęczona jak po niejednym biegu...dałam z siebie wszystko!Chciałam biec do Zbyszka jednak Włoch mnie zatrzymał..nie wiedzieliśmy do się zadziało. W przeciągu pięciu minut podjechał skuter i zabrali go do centrum medycznego..później dowiedzieliśmy się,że tam jest zatrudniony lekarz, zaraz była konsultacja i prześwietlenie...po prostu na stoku! Gdzie to u nas? Po tym wszystkim już nie miałam ochoty jeździc...poszliśmy do knajpki na grappę...przysiedli się do nas inni z autokaru i niechcący zrobiła się niezła imprezka. Po 4 grappach raczej nie nadawałam się do jazdy...ale jaki był humorek...:))) Wśród leśnych dziadków naprawdę czułam się rewelacyjnie,później do mnie dotarło,że zupełnie mnie nie przeszkadza,że jestem w towarzystwie z samymi facetami, wręcz nawet bardzo dobrze się bawię. Jak zjechałam do gondolki to sama nie wiem, ale się udało. Czekaliśmy na wieści od Zbyszka.Po godzinie pojawił się usztwniony Zbyszek i diagnoza...pęknięcie szyjki kości strzałki. No pięknie...a jutro mamy wracac...tyle godzin w autokarze.Tak mi było go szkoda, że musiałam go na przywitanie wycmokac do cna...:) bronił się wprawdzie ręcami i jedną nogą ale miałam przewagę...:) Przy obiadokolacji ogłosili wyniki zawodów i okazało się, że byłam najlepsza z kobiet, nie tylko najlepsza, ale też poszłam z lepszym czasem niż mój drugi gwardista. Tego to mi nie mógł darowac :) ale miałam satysfakcję:)))Wprawdzie kolana total przesilone, ale wróciłam do domu cało. Póxniej zaraz do pracy i tym sposobem zostały po wyjeździe tylko wspomnienia...miłe wspomnienia,ale też i plany nie tylko biegowe. Na wiosnę marzy mi się taki wyjazd do Włoch na rower...ech...kto wie...ekipa powoli się zbiera może wypali :)
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora DamianSz (2014-02-26,18:56): Na wiosnę taki wyjazd na rowerku - no to już się zaczynaj pakować. ,-) Ja też mam za sobą bardzo udany, grudniowy wyjazd, na rozpoczęcie sezonu do Livigno. W przyszłym roku (na wiosnę 2015r) planujemy z żoną wyjazd w to samo miejsce na zakończenie sezonu. Rowerkiem w takie miejsca też mi się marzy. Oh, życie za krótkie na to wszystko ,-)
|