2013-12-10
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| O tym jak miałem swoje pięć minut, a Oliwka dostała dyplom. (czytano: 1008 razy)
Jak już powiedziało się A, a potem B, to trzeba lecieć dalej z tym koksem. Sprawdzam gdzie tu można znowu pobiec, a tu Las Osobowicki. Cudownie. Problem w tym, że dniu biegu nie miałem z kim zostawić mojej córki, która miała wtedy 15 miesięcy. Jak to mawiają – nie ma takiej dziury, której nie można odetkać, więc gdzie problem? Biorę wózek, córkę sadzam w wózku i lecimy. Plan oczywiście miał swoje wady – co jeśli trzeba będzie małą przewinąć? Przecież stracę szanse na dobre miejsce! No ale zaraz, zaraz – jakie dobre miejsce? Przecież jestem cieniasem, który dopiero zaczyna. W dodatku będę pchał przed sobą rzeczony wózek, który jest ciężkim klocem, a w wózku będzie siedzieć drugi – mój ukochany – kloc. Także i tak każde miejsce powyżej ostatniego to sukces. Nie ma co się zastanawiać – pakuję wózek i dziecko do auta, i jedziemy.
Dopiero gdy wypakowywałem sprzęt zauważyłem, że w jednym kole wózka prawie nie ma powietrza, a tu do startu biegu jakieś 20 minut. Poleciałem więc najpierw do biura zawodów odebrać numer i zapytać czy w ogóle mogę wystartować z wózkiem. Nie było problemu, tylko od razu zostałem uprzedzony, że to są zawody, także mam stanąć na końcu stawki i nie wyprzedzać, bo będę przeszkadzał innym, którym zależy na wyniku ( a ja to niby tak przypadkowo znalazłem się liście startowej i dziwnym zbiegiem okoliczności przyszedłem połazić z córką po lesie w dniu biegu? Ja też do cholery chcę wykręcić dobry czas! ). Grzecznie się zgodziłem, przypiąłem numer startowy i zacząłem rozgrzewkę tj. bieganie po boisku za rowerzystami z nadzieją, że któryś z nich będzie miał pompkę i doprowadzę wózek do pełnej gotowości startowej. Udało się w końcu złapać pana koło pięćdziesiątki, który użyczył sprzętu i z którym sobie trochę porozmawiałem. Pan też biegacz i kolarz, akurat dzisiejszy bieg postanowił sobie odpuścić i przybył tylko pokibicować, ale mówi, że sam też sporo startuje. No i dowiedziałem się od niego, że część biegaczy z czołówki nie lubi takich delikwentów jak ja, z wózkiem, bo gdy trasa liczy kilka okrążeń, to trudniej takich wyprzedzić i ma się przez nich gorsze czasy. A w tym biegu najgorsi pewnie będą zdublowani i mam spore szanse znaleźć się w tym zacnym gronie. Bosko. Napompowałem kółka na maksa, z nadzieją, że wózek będzie podskakiwał na wybojach i małej się spodoba. No i do boju!
Najpierw powoli, jak żółw ociężale, ruszyłem wlokąc się na końcu stawki. Po paruset metrach zaczęło mi się biec całkiem fajnie i przywykłem do tego, że wózek jest przede mną. Oliwka cały czas się śmiała i w sumie było lepiej, niż myślałem. Niestety fajność szybko się skończyła, bo … biegłem za wolno. Po prostu jakoś źle mi się truchtało takim w ogóle nie męczącym tempem. A tu wyprzedzić nie ma jak. Leśna ścieżka niby nie taka wąska, ale przede mną biegną obok siebie dwie dziewczyny i miejsca na wyprzedzający wózek już nie ma. Truchtałem więc sobie za dziewczynami ponad kilometr aż w końcu trafiłem na dobre miejsce. I wtedy sprint ( w końcu nie byłem w ogóle zmęczony ). Myk, myk – dziewczyny szybko minąłem, jakieś 200 metrów leciałem jak na skrzydłach i dogoniłem kolejnego zawodnika. Biegł sam, więc miejsce na wyprzedzanie było, ale stwierdziłem, że trochę odpocznę po sprincie. Także jakąś minutę bujałem się za nim, a potem znów – myk, myk, sprintem 200 metrów i mam kolejną zawodniczkę. I tak sprytnie – moim zdaniem – cisnąłem całe pierwsze okrążenie. Chwila sprintu, a potem wypoczynkowy truchcik za kimś, kogo dogoniłem. Fajnie było, czułem się mocny – tylko ja wyprzedzałem, mnie nikt; córka się cieszy; wszyscy mijani widzowie, czy przypadkowi spacerowicze biją brawo. Tak to się chce startować!
Koniec pierwszego okrążenia, wpadam na boisko i słyszę jak jakaś pani spiker krzyczy „i wielkie brawa dla pana z wózkiem!” Wszyscy zgromadzeni na boisku – a ludzi trochę jest, bo przy okazji piknik rodzinny – patrzą w moją stronę i klaszczą, krzyczą, machają rękami. Poczułem się jak jakiś Robert Kubica, który przypadkowo postanowił zaszczycić swą obecnością lokalną imprezkę. Od razu zaczęło mi się biec niesamowicie leciutko i przyspieszyłem. Skoro już jestem gwiazdą, to trzeba się pokazać, a co! Wbiegłem z powrotem do lasu, przede mną nikogo, ale lecę jak wariat. Oklaski podziałały jak mocne piwo na znudzonego imprezowicza. I gdy osiągnąłem błogostan mijając znak „5 km” córka zaczęła ryczeć. Na szczęście byłem na to przygotowany – 5 km w podskakującym wózku może znudzić, ale przepyszne chrupki kukurydziane powinny bez problemu starczyć na pozostałe 3 kilometry. Niestety umieściłem je w pojemniku na dole wózka, także musiałem się zatrzymać, otworzyć paczkę, dać dziecku, spokojnie powiedzieć coś w stylu „proszę, a to przepyszniutki chrupek dla mojej kochanej córci. Mniam, mniam”. Dałem jej buziaka i dalej w drogę. Straciłem jakieś 15-20 sekund, a tu nikt mnie nie wyprzedził, nawet nikt się nie pojawił w zasięgu wzorku! Pomyślałem, że już na pewno nie będę ostatni. I ta świadomość zmieniła mnie w jakiegoś człowieka-torpedę.
Ostatnie trzy kilometry pędziłem jak oszalały. Jak córka tylko troszkę jęknęła to jedną ręką pchałem wózek, biegnąc obok niego, a drugą wyciągałem kolejnego chrupka. Jeśli oglądaliście kiedyś jak w zawodach formuły 1 serwisanci zmieniają opony, to wiedzcie, że ja wtedy osiągnąłem perfekcję, której mogliby mi pozazdrościć. Na trasie zaś co jakiś czas kogoś wyprzedzałem ( mnie oczywiście nikt ), z jednym małym wyjątkiem. Na początku siódmego kilometra dogoniłem jakąś parkę. Gość się obraca i mówi do dziewczyny: - ale my się wleczemy. Dziewczyna na to: - co?! A on – jakiś facet z wózkiem nas dogonił. Dziewczyna się obróciła, spojrzała na mnie, spojrzała na swego towarzysza i jak przyspieszyli, to tyle ich widziałem ( ja, człowiek-torpeda, dacie wiarę? ). Mimo tego cały czas lecę pełnym gazem. Jakiś kilometr przed metą widzę grupkę kibiców, w której jest mój dobroczyńca od pompki, drę się do niego: „nie zdublowali mnie! Nie dałem się!”, on zaś do mnie „super! Tylko tak dalej! Zaraz meta!”. I dalej lecę jak wariat, micha mi się cieszy, jakbym wygrał w totka, zmęczenia nie czuję, a w dodatku mała też ma radochę. Wpadamy w końcu na boisko, tu wyprzedzam jeszcze jednego rywala na ostatniej prostej, tłumy szaleją ( no może trochę przesadzam ), spikerka się wydziera, że proszę, facet z wózkiem i dał radę, i wygląda jakby mógł przebiec drugie tyle. Ja zaś dokładnie tak się czuję, jakbym mógł zrobić dwa razy tyle tempem człowieka-torpedy. Wpadam na metę, czas 47:25, mniej niż 6 min/km, z wózkiem i spacerowym tempem na pierwszych pięciu kilometrach! Nie ma co – jestem kozak! Dziecko uśmiechnięte, ja uśmiechnięty. Co chwilę ktoś podchodzi i gratuluje. I przez chwilę czułem się jak jakiś celebryta. Długo by opisywać, ale każdemu życzę takich pięciu minut, bo wtedy poczułem, że było warto, chociaż jutro prawie nikt nie będzie o tym pamiętał.
Gdy odbierałem dyplom za ukończenie biegu poprosiłem by wpisano na nim imię i nazwisko córki. Pani podała mi markera i powiedziała, żebym sam wpisał, co też uczyniłem. Mam nadzieję, że za parędziesiąt lat córka nadal będzie mieć ten dyplom. I że czasem na niego spojrzy. I pomyśli, że ojciec wariat. Ale fajny wariat.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu (2013-12-10,21:23): gratuluję zatem fajnego wariactwa ;) moja córa usnęła gdzieś koło 7km (bieg był na 10) i też miałem pitstop na pojenie ;) a co do wyprzedzania z wózkiem... nie demonizujmy, wystarczy zawołać "przepraszam" i jeśli faktycznie lecisz szybciej to Ci ustąpią. No i ciekawie to opisałeś ;) Kot1976 (2013-12-11,07:18): No tak, wystarczy. Ale ja bardzo nieśmiały jestem, po jakichś sześciu piwach włącza się śmiałość. No a byłem z córką, no to chlanie nie bardzo wchodziło w grę ... Jak skończy 18 to wracam do browarowania, teraz biegam. ;-) Pzdr. :-) (2013-12-11,07:22): o cholera to szmat czasu, jeszcze popadniesz w abstynencję ;) a wiesz że przed moim biegiem myślałem, żeby do wózka zamontować dzwonek rowerowy. Nie zrobiłem tego, ale pewnie by działało. Kot1976 (2013-12-11,09:17): Dzwonek dobra rzecz, ale mam lepszy pomysł: gwizdek. Przetestowane kilka lat temu, gdy namiętnie jeździłem rowerem po górach. Wystarczy wyobrazić sobie spokojny spacer w odludnym miejscu, gdzieś na szlaku, a tu nagle gwizd i tuż za Tobą pędzący z góry świrus. Nic tylko rzucić się gdzieś w krzaki byle uniknąć tegoż świrusa. W wersji biegowej dodajesz do tego dziecko wojowniczo wywijające smoczkiem i teżjest efekt!!!
|