2011-10-16
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| POZNAŃ MARATON 2011 (czytano: 1077 razy)
MÓJ POZNAŃ MARATON
Pierwsza myśl o przebiegnięciu maratonu pojawiła się w pracy. Kolega wspominał wtedy, że chciałby na swoje 25 urodziny przebiec maraton. Pomyślałem: fajny pomysł, szacun dla niego. Nie myślałem o tym, że mogę i ja przebiec taki dystans. Z bieganiem przecież nie miałem nic wspólnego. W wakacje 2010 oprócz plażówki zacząłem sobie hasać po piasku - po to by się po prostu spocić, zmęczyć i lepiej się czuć. Gdy na moje biurko w pracy dotarło pismo z prośbą o dofinansowanie biegu O Złoty Kłos (rozgrywany w Kołaczkowie, na dystansie 10km) pomyślałem, że może skoro będziemy finansować bieg to może i ja wybiorę się na ten bieg. Na stronie www.maratonypolskie.pl dopisałem się do tego biegu jako kibic. Po pewnym czasie pomyślałem: a może by przebiec ten bieg, a nie stać biernie na trasie robiąc zdjęcia innym ?. Jak pomyślałem, tak zrobiłem - zarejestrowałem się do biegu. Bieg zaplanowany został na 11 lipca 2010 roku. Tak się dziwnym trafem stało, że 10 lipca wraz z grupą znajomych z pracy wybrałem się nad morze - do Dźwirzyna. Kolejny spontaniczny wyjazd dostarczył wielu wrażeń. Grzało niesamowicie, toteż zmęczeni wracaliśmy do Wrześni. Dotarliśmy do domu w dniu biegu czyli 11 lipca, o 5 nad ranem. Szybko wbiegłem do domu, znalazłem krótkie spodenki, koszulkę, czapkę i poszedłem spać... Nie na długo - o 8 byłem już w pełnej gotowości na wyjazd do Kołaczkowa. Na start zawiózł mnie tata, który myślał, że jadę robić zdjęcia do artykułu. Nic bowiem nie mówiłem, że będę biegał tylko, że jadę na bieg. Było potwornie gorąco (jak się okazało był to najgorętszy weekend lata). Suszyło mnie niemiłosiernie. W związku z tym, że wróciłem późno z nad morza nie miałem nawet czasu na zakup wody do picia. Na bieg wziąłem tylko to co znalazłem w piwnicy. Były to jakieś gęste soki. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że soki te są niewskazane do picia przed wysiłkiem fizycznym. Cóż, człowiek uczy się na błędach całe życie. Na starcie sporo uczestników. Strzał startera i w drogę. Trasa była poprowadzona asfaltami wśród pól, praktycznie zero cienia. Zabójcza temperatura. Strażacy polewali zimną wodą, lecz na niewiele się to zdawało. Były także punkty z wodą zorganizowane przez organizatorów, ale także przez mieszkańców, którzy widzieli jaki żar leje się z nieba. Strasznie ciepło było, do 6 kilometra biegłem swoim rytmem, po czym nastąpił piekielny kryzys. Organizm był wycieńczony, gęste soki wypite przed startem dały o sobie znak - przytkało mnie totalnie. Zatrzymałem się. Słyszałem jak ktoś wyprzedzając mnie krzyczał, żebym nie stawał bo to może być koniec, krzyczał o truchcie. Spróbowałem truchtać. Temperatura i kurz z polnych dróg odcinał mi prąd totalnie. Ludzie mijali mnie patrząc co się ze mną dzieje, wyprzedzał mnie wtedy też chłopak, nie pamiętam nazwiska lecz kojarzę twarz do tej pory (bodajże Artur T. - związany z klubem karate) który wyprzedzając mnie zwolnił troszkę i udzielił kilku rad, których posłuchałem i zacząłem truchtać w jego rytmie. Dwa kilometry między 6 i 8 km były męczarnią, drogą krzyżową, której nigdy nie zapomnę. Zbliżając się do mety jakby odżywałem. Na ostatnim kilometrze pojawiły się nawet jakieś dodatkowe siły, które sprawiły, że nawet zafiniszowałem dosyć zdecydowanie. 10km - meta - czas 51 minut z paroma sekundami. Na mecie powitał mnie wójt Kołaczkowa - Wojtek Majchrzak, wręczył medal i pogratulował. Ja szybko dotarłem do punktu wodopoju. Organizatorzy zapewnili herbatę miętową, która była wręcz idealna dla mnie. Do tego kiełbaska i jakoś siedząc w cieniu odżyłem. Godzinę później rozpoczął się turniej plażówki... na który też się zgłosiłem. Z kumplem walczyliśmy na rozgrzanym piasku kolejne 5 godzin, po męczarniach wygraliśmy turniej o Puchar Prezesa PSL. Właśnie w Kołaczkowie zaszczepiłem w sobie miłość do biegania. Potem były jakieś akcje biegowe Cała Polska Biega. Nastały wakacje 2011. Wymyśliłem sobie, że może pobiegam troszkę więcej. Więcej nie znaczyło maraton, ale....... kumpel wspomniał coś o maratonie, drugi znajomy się zapisał... i tak pomyślałem, może ja też dam radę ? Po sezonie plażowym, w którym grałem i męczyłem się na piasku praktycznie codziennie od poniedziałku do piątku przyszła pora na pożegnanie z piaskiem. Z końcem sierpnia zacząłem biegać, potem się dowiedziałem, że dobry kolega zapisał się i opłacił wpisowe - to był impuls: ja też spróbuję! Zapisałem się, opłaciłem wpisowe i zacząłem treningi. Początkowe treningi nie zabierały wiele czasu. Zacząłem od truchtania ok. 30minutowego. Treningi odbywały się co drugi dzień. Zwiększałem długość biegu, aż doszedłem do dwóch godzin biegu. Nie były to łatwe treningi, czasem totalnie się nie chciało, ale wiedziałem, że im lepiej przepracuję okres przygotowawczy tym mniej będę się męczył na maratonie w Poznaniu. Samotne bieganie nie było łatwe, czas spędzany na treningach wydłużał się coraz bardziej. To właśnie czasu najbardziej mi brakowało. Czasem kończyłem trening nawet po 23.... zasypiając potem jak dziecko w ciągu 3 minut od położenia. Ostatnie długie wybieganie zrobiłem 4 października, zgodnie z zaleceniami doświadczonych biegaczy. Gdy nieco wcześniej biegłem w kierunku Sędziwojewa, gdzie mieszka moja babcia - uzmysłowiłem sobie jaki to będzie potwornie ciężki bieg. Do Sędziwojewa i z powrotem jest 15 kilometrów, a ja wracałem potwornie zmęczony. W ostatnim czasie nie dopisywało też zdrowie, troszkę w kolanie mnie coś łupało. Ostatnie dni przed maratonem to już lżejsze treningi. Gdy przybiegłem z ostatniego treningu przed maratońską próbą cieszyłem się jak dziecko, jakbym już był na mecie maratonu. Wiedziałem, że przez dwa miesiące zrobiłem to co miałem zrobić. Nie odpuściłem treningu i zrealizowałem plan przygotowań. Ostatnie dni przed maratonem były troszkę zakręcone, miałem remont w pokoju (który nadal trwa:D) i ogólnie dużo pracy w pracy. W piątek 14 października wybrałem się do Poznania po odbiór pakietów startowych dla naszej brygady, nie omieszkałem wbić do Starego Browaru na zakupy. Dobre zakupy nie są złe. Następnie pojechałem do Hali Arena. Przebiłem się przez gąszcz wystawców sportowych i dotarłem do miejsca gdzie odbierało się pakiety startowe. Wziąłem 3 (dla Łukasza, Kuby i mnie), następnie odebrałem bonusy od Pani Teresy i wypełniłem kupony na losowanie Volvo V60. Wróciłem wieczorkiem i poszedłem spać. W sobotę to już totalne lenistwo. Trzeba było dać odpocząć nogom, które przebiegły setki kilometrów w ramach 2 miesięcznych treningów.
No i nadeszła niedziela, 16 październik 2011 - dzień na który czekałem od prawie dwóch miesięcy. Jechaliśmy w piątkę: Maciej Sz. z żoną, Łukasz G, Jakub P. i ja. Na miejscu byliśmy około 8.15. Zaparkowaliśmy na parkingu Galerii Malta. Było mega zimno, posiedzieliśmy więc w samochodzie troszkę, a następnie poszliśmy do Galerii Malta, gdzie uszykowaliśmy się do startu. Niektórzy biegali po galerii rozgrzewając mięśnie, inni siedzieli czekając na godzinę zero. Ja troszkę się porozciągałem, zrobiłem kilka kroków - nie męczyłem nóg. Celem było ukończenie maratonu, więc nie przesadzałem z rozgrzewką. Stres robił swoje, przebierałem się chyba z 5 razy - nie wiedziałem czy biec w długich spodniach czy w krótkich ? czy mieć podkoszulkę czy nie ? w ubikacji byłem ze sto razy. Emocje narastały. Na start postanowiliśmy dotrzeć o 9.45. Rozgrzewałem się tradycyjnie jak przed każdym treningiem. Minuty uciekały, stres minął i oczekiwałem na wystrzał startera. Staliśmy na samym końcu stawki. To była przemyślana strategia, czytałem bowiem, że lepiej jest wyprzedzać niż być wyprzedzanym (lepszy wpływ na psychikę). Start minąłem po 3 minutach i 14 sekundach od wystrzału. W końcu wystartowało blisko 5 tysięcy zawodników, a my wyruszaliśmy na trasę jako ostatni. Pierwsze metry biegłem razem z całą piątką, potem do przodu wystrzelił Miron. Postanowiłem dotrzymać mu kroku. Po 4 kilometrach stwierdziłem, że tempo jest za wysokie jak na początek biegu, więc zwolniłem. Biegłem swoim tempem, zupełnie jak na treningach. W uszach miałem moją nutę, która uprzyjemniała mi czas. Biegliśmy w tłoku, wyprzedzałem po krawężniku - jednak bez szaleńczych ataków. Słuchałem organizmu. Gdy chciał załatwić potrzebę fizjologiczną to wbiegłem w las - wielu zawodników miało przymusowego pit stopa ;) Chciałem się dobrze czuć na trasie, więc nawet dwa razy poleciałem w las. Trasa była fajna, kibice dodawali sił. Co 5 kilometrów były bufety, które zawierały kolejno: wodę, czekoladę i cukier, banany i powerrade. Korzystałem z bufetów za każdym razem, wiedziałem że dobre odżywianie może mieć znaczenie na końcowych kilometrach. Słońce przygrzewało, nie czułem podbiegów, nie czułem zmęczenia. Świetnie przebiegłem dystans między 10 a 20 kilometrem - wyprzedziłem wtedy wielu zawodników. Po drodze słychać było co jakiś czas doping nieznanych ludzi krzyczących moje imię. Co jakiś czas mijałem zespoły muzyczne przygrywające i śpiewające. Dopingowały dzieci, młodzież, starsi a nawet seniorzy. Niosło mnie to niesamowicie. Postanowiłem wynagrodzić to szczególnie dzieciakom przybijając im piątki jeśli tylko było to możliwe. Kończąc pierwsze okrążenie zauważyłem siostrę stojącą z aparatem, więc krzyknąłem Jej żeby mnie zauważyła. Musiała biec troszkę, żeby zrobić mi fotkę - zwolniłem wtedy nieco - wszak fotka z maratonu może się nie prędko powtórzyć. Na jednym z punktów przypadkowo trafiłem pustym kubeczkiem dziewczynę z obsługi, ale szybko i głośno przeprosiłem - dziewczyna z uśmiechem na twarzy odkrzyknęła spoko, spoko nic się nie stało. Biegnąc kolejne kilometry zastanawiałem się czy przypadkiem organizm nie powie mi dość. Mijałem wielu zawodników, którzy już przed 30km zamieniali bieg, trucht w marsz, spacer. Wielu stawało łapiąc ciężko oddech, robiąc skłony, wymachując rękoma, klękając. Byłem zaskoczony, że czułem się dobrze, wiedziałem jednak, że jakiś kryzys musi przyjść. No i przyszedł. Wbiegliśmy na drogę, gdzie oprócz oddechów maratończyków i pikającej maszyny do pomiaru czasu nie było słychać nikogo. Po lewej stronie las, po prawej stronie las. Długa prosta droga. Było to około 34,5 km. Nogi przestały podawać no i niestety, przeszedłem w marsz. Patrzyłem kątem oka kto mnie wyprzedza, maszerowałem czujnie spoglądając czy przypadkiem ktoś z mojej ekipy nie nadciąga. Dotarłem do 35km gdzie był bufet. Nabrałem dużo wody, czekolady i powerradea. Maszerując szybko skonsumowałem zabrany towar. Wzrok utkwił w asfalcie. Na chwileczkę zatrzymałem się przy ostatnim stole. Poklepałem się po nogach mając nadzieję, że same wyrwą do przodu. Nic z tych rzeczy. Zmęczenie nawarstwiło się i praktycznie odcięło mi prąd. Nagle jednak usłyszałem: no Jacek, dajesz do przodu. Podniosłem wzrok, zobaczyłem pewnego pana koło 50tki, stał z całą ekipą - zapewne czekając na swojego zawodnika. Spojrzałem mu głęboko w oczy, uśmiechnąłem się i odpowiedziałem no właśnie do przodu po czym cała Jego ekipa zaczęła klaskać i radośnie pokrzykiwać. Krok, drugi krok i zacząłem truchtać. Doping jakby wzrastał, a mi przybywało sił. Wreszcie wbiegłem w centrum, gdzie już było głośno - na starym mieście mijając ekipę Barki zacząłem im klaskać razem z innymi maratończykami, podniosłem zaciśniętą pięść w górę i wydałem z siebie niezidentyfikowany dźwięk - okrzyk zadowolenia :D Każdy już wiedział, że jesteśmy blisko. Ludzie dopingowali tak, jakbyśmy byli na samym przedzie, jakbyśmy walczyli o rekord trasy. Przeleciały mi przed oczami wszystkie treningi. Czułem, że wykonany trening się opłacił. I choć do mety zostało jeszcze prawie 4 kilometry to wiedziałem, że nic się już nie może stać, że choćbym miał się doczołgać to się doczołgam do mety. Na dwa kilometry przed metą ktoś krzyczał: nic złego się już stać nie może - do przodu!. Ostatni most, troszkę powiało - fajnie. W oczach czułem temperaturę - jakbym miał się zaraz rozbeczeć ze szczęścia. Ostatnie kilometry biegło mi się już dobrze - w dodatku z sympatycznym teamem no i z panią numer 4411. Jak dla mnie Miss Maratonu - Aleksandra Nowak. Ola zasuwała ostro rozdając uśmiechy na lewo i prawo. Gdy wbiegaliśmy na Maltę emocje były ogromne, niektórzy krzyczeli gratulujemy uśmiechając się do współuczestników, inni gdzie jest ta meta, jeszcze inni po prostu klaskali, lub 3mali ręce wysoko uniesione w geście triumfu. Biegliśmy wypatrując mety, mijaliśmy budki z goframi - pachniało niesamowicie. Im bliżej tym głośniej było słychać spikera. Choć zaciskałem zęby i biegłem ile sił to czułem się szczęśliwy - chyba jak nigdy. Ostatnie 60 metrów już przy pełnym dopingu, na pełnym gazie całą grupką, którą biegliśmy ostatnie kilometry. Finisz był piękny. Linia mety. Czas brutto 3.59.02. Po chwili pani podeszła z medalem, zdjąłem czapkę - z uśmiechem odbierając medal. Druga pani przykryła mnie folią, która trzyma temperaturę. Przeszedłem kilka metrów, wymieniłem parę uśmiechów z uczestnikami i doszedłem do stołów z jedzeniem. Wtedy właśnie poczułem nogi. Potwornie zmęczone nogi. Ból jakby czekał do minięcia linii mety. Troszkę wypiłem powerrade i zjadłem kilka bananów. Podszedłem do siostry i taty, który 3mał napis Biegnij Jacek. Nie miałem jednak sił, żeby cieszyć się całym sobą jak mam to w zwyczaju. Troszkę posiedziałem w miejscu przyjęcia zawodników po czym ruszyłem do kolejki na masaż. Było to najdłuższe 60 minut w moim życiu. W czasie gdy oczekiwałem na masaż do mety dobiegali kolejni moi znajomi, najpierw wpadł Maciej, potem Jakub i Łukasz. Do mety dotarł także Miron, który od 28 km walczył z kontuzją. Mimo bólu dotarł, a to wyróżnia najtwardszych. Gdy w końcu doczekałem się masażu poczułem się jak w raju. Dwie dziewczyny walczyły z moimi nogami. W sumie pierwszy mój profesjonalny masaż. W ciągu ok.15 minut wymasowały tak, że po zejściu ze stołu operacyjnego poczułem się jak nowo narodzony. Wyszedłem z uśmiechem na twarzy z myślą: MISJA WYKONANA. Oczywiście były gratulacje, które wymieniłem z pozostałą ekipą. Byliśmy bardzo zadowoleni - na gorąco wymienialiśmy opinie. Dotarliśmy do Wrześni koło 19 wstępując po drodze do McDonalda... wszak można było coś zjeść fastfoodowego... w końcu zasłużyliśmy. Reasumując, bez względu na to czy przygoda z bieganiem potrwa jeszcze czy się skończy uważam, że warto było. Dystans 42 kilometrów i 195 metrów to poważny dystans, którego pokonanie wymaga troszkę pokory i samozaparcia, a jego ukończenie sprawia wielką radość.
Czas netto: 3 godziny 55 minut 48 sekund !
http://www.youtube.com/watch?v=mExrzPZi03A
Fajny klip... na zawsze będzie kojarzył się z tym pięknym wydarzeniem.
Ponadto full zdjęć - dziękuję wszystkim, którzy robili fotki i mamy teraz co wspominać.
DALIŚMY RADĘ !!!
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |