2012-02-21
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Biegiem w świat ułudy (czytano: 1380 razy)
Bieg w Trzemesznie był dla mnie wyjątkowym doświadczeniem. Po pierwsze był to mój debiut na dystansie 15 km, a po wtóre, właśnie w tym biegu chciałem w praktyce zastosować swoją autorską metodę podpompowywania mojego biegowego ego.
No bo ego u mnie raczej takie cieniutkie.
Czymże w końcu miało się napaść ? Pomijam już wyniki uzyskane przeze mnie podczas wyścigów, w których występuję jako osoba towarzysząca u boku mojego Kochania. Nasz duecik (znaczy moje Kochanie i ja) osiąga rezultaty może mało chwalebne, ale za to bardzo ułatwiające odnalezienie własnego nazwiska na liście wyników – wystarczy rzucić okiem na sam dół listy a na pewno gdzieś tam będziemy.
Tym się akurat nie przejmuję. Wszak na taką okoliczność mam mocne alibi – ja tylko biegłem w roli zająca !
Fajnie przestaje być gdy na zawody jadę bez mojej najmilejszej. Czy bieg jest krótki, czy długi, masowy, czy kameralny, wszystko jedno, jaki by nie był i tak jestem skazany na miejsce gdzieś w połowie stawki.
Taki ze mnie idealnie przeciętny biegacz.
Może nieco szybszy od rekreacyjnych truchtaczy, ale bez najmniejszych szans wobec prawdziwych ścigaczy. A to już mnie martwi.
Receptą na zmartwienie miał być prościutki trick psychologiczny. Pomyślałem, że wystarczy wmówić sobie, iż szklanka jest do połowy pełna ! Nieważne, że najlepszym zawodnikom mogę co najwyżej obejrzeć pięty na kilka chwil po starcie, ważne jest, że są tacy którym ja mogę pokazać podeszwy moich bucików wiodącej marki Kalenji !
Z tą budującą myślą stanąłem do Biegu Trzech Jezior. Oczywiście przezornie prawie na samym końcu stawki. Wokół mnie było jedynie kilkanaście osób, natomiast przed linią startu kłębił się gęsty tłumek niecierpliwie czekających na wystrzał startera. Padł strzał i poszli. A ja jak w wierszyku Tuwima – najpierw powoli jak żółw ociężale. Spacerkiem, kilkanaście pierwszych metrów. Potem truchcik, spokojnie w oczekiwaniu aż peleton się rozciągnie i przerzedzi. Po 200 - 300 metrach takiego marszobiegu mogłem zacząć realizować swój plan poprawy samopoczucia. Rozpocząłem wyprzedzanie.
Kiwka w prawo, kiwka w lewo, trawersik na pobocze, leciutkie przyspieszenie i do przodu. Przede mną jakiś szkrab w białej koszulce - już jest za mną. Zaraz obok jakaś korpulentna dama – teraz ogląda moje pięty. O, dystyngowany starszy pan – bez litości zostawiam go z tyłu.
I tak sobie wyprzedzam i wyprzedzam i czuję, że jest mi coraz lżej na mojej zakompleksionej duszy biegacza. A więc system zadziałał !!!!!
Jakby tego było mało gdzieś w połowie dystansu zaczynam doganiać pierwszych znajomych ! Bez wahania podkręcam tempo. Wyprzedzam pierwszego, drugiego i kolejnych (swoją drogą jaki to skarb taki znajomy, który biega ciut wolniej od ciebie).
Euforia ! Coś we mnie gra i śpiewa. Już nie dołuję się myślą o tych wszystkich, którzy przede mną a cieszę się że tak wielu udało mi się pozostawić w pokonanym polu. I o to właśnie chodziło, szklanka do połowy pełna a nie do połowy pusta !
A potem był powrót do domu i niecierpliwe oczekiwanie na wyniki. Wyniki pojawiły się naprawdę szybko i szybko przekonałem się, że tradycji stało się zadość - swoje nazwisko odnalazłem, a jakże ! Jak zwykle w okolicach połowy wszystkich startujących.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |