2011-12-10
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| UTMB TDS część IV (czytano: 2045 razy)
Podejście było wymagające. Wąskimi ścieżkami krok po kroku zmierzałem do góry. Deszcz jeszcze jakiś czas straszył i lekko kropił . Po godzinie przestał całkowicie. Kurtki jednak postanowiłem nie ściągać gdyż zaszło słońce i robiło się co raz chłodniej. Rozsunąłem jedynie zamek aby się nie zapocić i ściągnąłem kaptur.
Nagle ku mojemu zdziwieniu zacząłem ostro zbiegać w dół. Zaniepokoiło mnie to ponieważ wedle mapy miałem jeszcze sporo napierać pod górę. Nie byłem przecież nawet w połowie zamierzonego podejścia. Początkowo myślałem że może obrałem złą ścieżkę ale przede mną i za mną wszyscy podążali w tym samym kierunku. Poza tym na kamieniach pokrywających aktualną drogę były wymalowane wyrażne znaki w postaci strzałek i napisem TDS.
Biegłem więc nadal w dół i trwało to sporą chwilę. W końcu dobiegłem do szerokiej asfaltowej drogi. Strzałki wskazywały na to że trzeba teraz skręcić w lewo i podążać pod górę.
Co kilkaset metrów mijałem znaki informujące o stopniu stromizny i nachylenia drogi. Wahały się od 9% do 15%. Była to wyśmienita trasa pod ewentualny trening kolarski wyrabiający siłę i wytrzymałość.
Mijałem kolejną serpentynę. Droga się dłużyła. Była monotonna w porównaniu do tych którymi podążałem dotychczas.. Szedłem jednak szybko. Pomimo asfaltowej nawierzchni mocno odbijałem się kijkami z którymi nie rozstawałem się od samego początku.
W pewnym momencie skończyła mi się woda. Wedle garmina za kilometr miał być wodopój więc się specjalnie nie niepokoiłem. No ale zacząłem się martwić kiedy przeszedłszy ponad półtora kilometra nadal go nie było. Wtedy zrozumiałem że organizatorzy musieli coś pokombinować z trasą.
Wargi już miałem suche. Pić mi się chciało co raz bardziej. W dole słyszałem płynący strumień. Pomyślałem czy by nie zejść do niego ale jak przekalkulowałem czas bardzo stromego zejścia i powrotnej wspinaczki to mi się odechciało. Szedłem więc nadal. Przez głowę przelatywały mi różne pomysły na zdobycie wody. Rozważałem czy aby nie zatrzymać jakiegoś z rzadka przejeżdżającego auta i błagalnym ,moim pięknym pseudo angielskim nie poprosić o uratowanie życia. Nie zdecydowałem się jednak na ten krok i kombinowałem nadal.
W pewnym momencie moim oczom ukazał się mały płytki potoczek płynący z góry który wylewał swoje życiodajne zasoby niemal na sam asfalt. Bardziej trafne było by chyba jednak określenie go jako małej strugi wody spływającej ze stoku. W jednym momencie oczy zaświeciły mi się niczym stadionowe jupitery. Jestem uratowany!!!. Przykucnąłem nad małym rozlewiskiem , zanurzyłem w nim dłonie. Poczekałem aż się wypełnią i zacząłem pić. Powtórzyłem ten zabieg jeszcze kilkunastokrotnie. W pełni nawodniony ,z uśmiechniętą michą ruszyłem dalej. Po przejściu około 50 metrów oglądnąłem się za siebie i zobaczyłem że podążający za mną czynią to samo co ja przed chwilą. Ewidentnie ich zasoby płynów również wyczerpały się do cna.
Po około godzinie doszedłem do pierwszych zabudowań. Przed jedym z domów stały dwie młode dziewczyny trzymające plastikowe butelki z wodą. Oczywiście nie ominąłem tej okazji i skorzystałem obficie z poczęstunku.
Niedługo potem trasa skręciła ponownie na górski szlak by po 2-3 kilometrach ponownie wrócić na asfalt. Od ostatniego punktu w Bourg St-Maurice szedłem już cztery godziny.
Przeszedłem jeszcze jakieś 15 minut gdy w oddali zauważyłem ogromny biały namiot, ze sporą liczbę samochodów wokół niego oraz dużą grupą ludzi w pobliżu.
To musiało być Cormet de Roselend. Za parę minut okazało się że tak też było w istocie. Tylko że nie znajdowało się ono na sześćdziesiątym pierwszym kilometrze a na sześćdziesiątym dziewiątym . Wynikało więc że nadrobiliśmy 8 km. Przekładając to na nadłożony czas, myślę że dołożyliśmy w okolicach 2h.
Wszedłem do namiotu. W środku było dużo osób i panował spory gwar. Duża część ludzi siedziała przy ławach i spożywała posiłek. Wiele osób odpoczywało a część nawet spało na siedząco.
Nakarmiłem się szczodrze. Uzupełniłem co miałem uzupełnić i gdy ponownie podszedłem do bufetu aby podjeść jakiś miejscowy wędliniarski specjał ktoś zawołał mnie po imieniu.
To był Marcin. Spotkaliśmy się wcześniej na Kampingu w Chamonix.
Po krótkiej wymianie zdań okazało się że w namiocie znajdował sie już sporą chwilę . Ale tak mu się błogo zrobiło po spożytym posiłku że na chwilkę postanowił zamknąć oczy. Gdy się przebudził minęło pół godziny i wtedy właśnie na horyzoncie pojawiłem się ja.
Postanowiliśmy że razem wychodzimy na kolejny etap. Opuściliśmy namiot i wtedy okazało się że zrobiło się już całkowicie ciemno. Ochłodziło się znacznie i momentalnie zaczęło mną terepać. Szybko więc wróciłem do namiotu aby przebrać się w coś cieplejszego . Ściągnąłem mokry T-shirt a na jego miejsce nałożyłem termoaktywną cienką bluzę z długim rękawem - mojego ulubionego Crafta Zero Extreme. Ponownie nałożyłem wiatroszczelną kurtkę i oczywiście czołówkę na głowę.
Teraz mogliśmy iść. Do następnego Jedzeniopicia mieliśmy 19 kilometrów.
Na początku nie mogłem przyzwyczaić się do ciemności i do pokonywania trasy za pomocą czołówki. Ciężko było mi się przestawić na ten rodzaj widzenia. Wcześniej wszystko było widać wyrażnie.W szerszej perspektywie można było oceniać nierówności terenu jak i to co czycha na mnie w oddali. Teraz wymagało to dużo większego skupienia. Jeden niewłaściwy ruch mógł zakończyć cały dotychczasowy wysiłek.
Marcin ostro napierał. Szedłem kilkanaście metrów za nim. Początkowo starałem się dotrzymać mu kroku. W pewnym momencie doszedłem jednak do wniosku że nie ma to dla mnie większego sensu bo jest po prostu za szybko. To nie moje tempo. Do końca przecież pozostało jeszcze tak dużo a zmęczenie będzie tylko narastać.
Krzyknąłem do niego aby leciał sam bo jest dla mnie za mocny. Po kilkudziesięciu sekundach jego czołówka zniknęła mi z oczu. Niedługo potem skończyło się trzykilometrowe podejście i zaczął się pięciokilometrowy kamienisty zbieg. Uważać więc trzeba było jeszcze bardziej.
Starałem się biec za kimś i trzymać się go jak najdłużej. Niczym jak rzep psiego ogona. Znacznie ułatwiało to sprawę. Nie wymagało tyle skupienia i koncentracji co bieg w pojedynkę z ciemną otchłanią przed sobą. Bywało też że nie wytrzymywałem „zającowego” tempa i wtedy sam stawałem się pacemakerem dla innych.
W końcu dotarłem do przełęczy La Gitte na 77 km. Stał tam kamienisty nieduży domek obok którego paliło się ognisko. Siedziało przy nim parę osób. Byli to ratownicy górscy którzy wspomagali i zabezpieczali Nas na trasie.
Zapytałem o wodę. Wskazali mi palcem oddalone o kilkadziesiąt metrów miejsce. Znajdowała się tam na w pół wypełniona kamienna wanna do której wąska strugą wlewała się górska, lodowata , krystalicznie czysta woda.
Napiłem się i wyciągnąłem z plecaka bukłak. Zdziwiłem się że już był pusty. Uzupełniłem go do pełna i wtedy zauważyłem że w miejscu styku rurki z bidonem zaczyna przeciekać. Szybko zdecydowałem że właśnie zakończył on swój żywot. Na jego miejsce wziąłem 1,5l plastikową ,niczyją butelkę która leżała tuż obok. Wypełniłem ją wodą i ponownie ruszyłem pod ostrą górę.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Marysieńka (2011-12-10,14:46): Żeby było tak....."fajnie" jak się czyta...Kurczę....co "powoduje", że człek na tak wielki wysiłek się zdobywa??? :))) Henryk W. (2014-12-24,08:36): Lecę szybko do części V.
|