2011-09-12
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Maraton pokory – Wrocław (czytano: 828 razy)
Bardzo się cieszyłem na Wrocławski maraton, byłem przygotowany nieźle i gdybym w tygodniu poprzedzającym maraton miał obstawiać swój wynik, obstawił bym 10:1, że ukończę go „bez wysiłku" w 4 godziny. Jednak od piątkowego popołudnia zaczął prześladować mnie pech. Najpierw załapałem gumę w samochodzie którym miałem pojechać na maraton. Wulkanizator oznajmił mi, że opona nie nadaje się do naprawy i muszę kupić nową. Wieczorem poczułem się z lekka przeziębieniowo i łykłem 2 aspiryny. W sobotę rano zmierzyłem tętno spoczynkowe, pulsometr wskazywał 53 zamiast normalnych 48. Od rana czułem się jakoś „niedobrze” ale nie potrafię co mi było. W południe zagubiła mi się soczewka kontaktowa w oku i pewnie gdzieś pod górną powieką tkwi do dzisiaj. Jak sama nie wypłynie, będę musiał iść do okulisty. Poszedłem na 5 km trucht, biegło się dość ciężko, no i tętno za wysokie jak na tak niskie tempo biegu. W niedzielę rano czułem się nadal nieswojo, próbowałem zjeść na śniadanie trochę makaronu, jakoś mi nie „wchodził”. Ale 10:1 obstawiam nadal. Na maratonie ustawiam się z grupą na 4:00. Po starcie spoglądam na pulsometr, tętno 150, powinno być 130. ale mam nadzieję, że za chwilę spadnie. Na treningach tętno 150 mam gdy biegam kilometrówki. Nie spada :-((( od samego początku biegnie mi się bardzo ciężko. Na 5 kilometrze rozważam zejście z trasy i zakończenie biegu. Biegnę jednak dalej czekając już chyba tylko na cud, ale wiem, że jak nie zejdę z trasy będzie to dla masakryczny maraton. Kolejną myśl o zejściu z trasy mam na 10 kilometrze, biegnę coraz wolniej, tętno nie spada. Jednak biegnę dalej, może za 100 metrów zdarzy się cud. I tak musiałbym się cofnąć do mety, więc przesuwam sie w kierunku mety. Na 14 kilometrze nogi odmawiają posłuszeństwa, zaczynam przemieszczać się marszo-biegiem, biegnąc coraz mniej a maszerując coraz więcej. Od 22 kilometra stwierdzam, że podbieganie nie ma sensu i postanawiam do mety maszerować. Gdyby maraton odbywał się na pętlach pewnie bym z trasy zszedł, tu niestety pętli nie ma i mam 2 wyjścia, poczekać na autobus „koniec wyścigu” i być na mecie po ponad 6,5 godzinach lub dość do mety. Przeliczyłem, wyszło 5:15, więc so idę. W czasie marszu dorabiam się 2 potężnych pęcherzy jeden na spodzie stopy, drugi na pięcie. Aha... założyłem nie sprawdzone skarpetki. Na mecie melduję się po 5 godzinach i 7 minutach zmasakrowany strasznie i całkowicie i żałuję, że nie zszedłem z trasy po 5 kilometrach. Aby nie było za wesoło, w drodze powrotnej policja łapie mnie na radar i wlepia mandat. Przez pęcherze nie będę mógł jakiś czas biegać a Wrocław miał być tylko niewinnym przystankiem przed maratonem w Poznaniu. Dobrze wiem, że maraton uczy pokory, tylko po jakiego diabła mi o tym przypomniał :-)))))
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora Gulunek (2011-09-12,13:56): Prawdziwy maratończyk nigdy się nie poddaje :) Gratki. Marfackib (2011-09-12,14:00): Pewnie, że się nie poddaje, jednak przespacerowane pół maratonu daje mi zero satysfakcji :-)))) Woland (2011-09-12,14:06): Trzymaj się, mam nadzieję, że spotkamy się w Poznaniu. Miło by było znowu razem pobiec. Trzymam kciuki! mamusiajakubaijasia (2011-09-12,14:37): Marku.....tegoroczny Wrocław zweryfikował nadzieje prawie wszystkich. Ten upał był morderczy. Do teraz mam dreszcze i lekkie zawroty głowy. Marysieńka (2011-09-12,14:47): Może trudno w to uwierzyć, ale ja już na 4 kilometrze głośno powiedziałam, że szukam miejsca do zejścia...i jeszcze jedno również "wzbogaciłam" się o piękny odcisk na stopie...dokładniej na "poduszce"..wiem, że to dla Ciebie żadna pociecha ....:)) sopel (2011-09-12,17:23): Mareczku , no właśnie dlaczego akurat TEN maraton musiał NAM przypomnieć !:) Ale cóż zawsze są następne i to prawda że każdy jest inny ! :) Przekonałem się o tym po raz 18-nasty ! :) pozdrawiam do zobaczenia :)
|