2011-04-22
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Zurich Maraton – szwajcarska perfekcja… (czytano: 936 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: www.zurichmarathon.ch
Aż dziw bierze, że maraton w Zurichu jeszcze nie znajduje się na liście ulubionych, zagranicznych biegów polskich maratończyków. Z kraju tylko 1:50 lotu samolotem, ceny oczywiście wyższe niż w Polsce, ale nie aż tak wysokie, żeby powalały na kolana… Natomiast sam maraton – rewelacja ! Być może, część potencjalnych uczestników rezygnuje z założenia, bo Szwajcaria to górzysty kraj i każdy maraton tamże, to nieustanne górki i dołki, albo tylko „pod górkę”… Nic bardziej mylnego ! Maraton w Zurichu jest płaski jak stół, bo prowadzi nadbrzeżną drogą wokół jeziora Zurich-skiego (ponad 50 km długości). Choć sama impreza jest jeszcze dość mało rozpropagowana (w tym roku to była dopiero 9-ta edycja…). W efekcie, nawet dzień przed biegiem trudno było znaleźć ślady „jutrzejszego” maratonu. Niemniej już od wczesnego ranka w „D-day”, wszystko było dopięte na ostatni guzik. Szwajcarski guzik ! Poczynając od tego, że wzorem Berlina, a ostatnio również Warszawy, uczestnicy maratonu w Zurichu byli zwolnieni z opłaty za korzystanie ze środków transportu komunikacji miejskiej. Organizacja strefy startu i mety (w tym samy miejscu…) pierwszorzędna. Nigdzie, żadnych kolejek… Nawet do toalet ! Może tylko nagłośnienie imprezy tuż przed startem było typowo szwajcarskie, czyli zbyt ciche, zwłaszcza w porównaniu z bardzo głośną konkurencją w takim Berlinie lub Wiedniu… Wreszcie trasa samego maratonu przygotowana wręcz perfekcyjnie – nawet w za punktami odżywiania było aż tylu „sprzątających”, że tak dobrze znany maratończykom widok zgniatanych pod stopami tysięcy papierowych kubków, tutaj praktycznie nie istniał ! Mało tego, każdy punkt odżywiania był tak precyzyjnie oznaczony, że gdyby ktoś nie odróżniał wskutek zmęczenia – banana… od kubka z wodą, to mógł dostrzec z oddali specjalne oznaczenia: „Bananen” oraz „Wasser”. Do tego izotoniki, żele energetyczne, batony. Imienne numery startowe, bardzo ładne medale, podobnie jak koszulki „Finisher-a” rozdawane dopiero za metą, a więc dla tych, którzy faktycznie maraton ukończyli… Trasa płaska i szybka, precyzyjnie oznaczona z dodatkowymi punktami pomiaru czasu (na ¼, ½ i ¾ całego dystansu). Na mecie: banany, piwo, napoje, batony, woda, owoce. Dla chętnych masaże, pełna opieka medyczna. I co najważniejsze, na całej trasie mnóstwo kibiców głośno (dzwonki alpejskie, kołowrotki, bębenki) zagrzewających biegaczy z 49 krajów. Do tego flagi, transparenty i świetnie grające kapele - rockowe, latynoamerykańskie, jazzowe. I to wszystko na brzegu przepięknego, czystego jeziora otoczonego górami, w atmosferze prawdziwego święta biegowego. Jeszcze przed metą postanowiłem - za rok pobiegnę tu znowu ! Tak więc maraton w Zurichu, wszystkim serdecznie polecam ! Zwłaszcza tym, którzy już się „obiegali” w kilkudziesięciotysięcznych tłumach biegaczy (Berlin, Nowy Jork, Paryż, itd.) i szukają maratonów średniej wielkości, gdzie znacznie łatwiej o nową życiówkę…
Niestety, sam maraton w moim wykonaniu nie był już tak perfekcyjny, zwłaszcza w jego drugiej połowie… Bo pierwszą „połówkę” pobiegłem tak szybko, jak jeszcze nigdy dotąd (1:43 !). Po prostu czułem się świetnie, biegłem pewnie, lekko i uwierzyłem, że tym razem wytrzymam narzucone sobie tempo. Nie wytrzymałem. Pierwsze ostrzeżenie przyszło na 31 km, kiedy zaczęła mnie łapać kolka, więc musiałem mocno zwolnić. Jeszcze na 35 km były jakieś szanse uzyskania wyniku zbliżonego do mojej obecnej "życiówki" (3:38). Może z minutę lepszego. Niestety, później z każdym kilometrem było gorzej, aż do 38 km, gdzie nastąpiła prawdziwa katastrofa. Złapał mnie strasznie bolesny skurcz w lewej łydce i zaczęły mi drętwieć palce lewej stopy. W efekcie, musiałem stanąć, bo nie byłem w stanie zrobić nawet kroku. Z bólu, łzy same leciały mi po twarzy… Nie musiałem wcale patrzeć na zegarek, by wiedzieć, jak moja upragniona "życiówka" szybko się oddala… Jakiś biegacz widząc moje męki zatrzymał się obok i zaczął mnie zachęcać do dalszej walki… Dzięki jego namowom po chwili ruszyłem z miejsca. Najpierw jeden krok, potem drugi i bardzo, bardzo wolno zacząłem truchtać. W końcówce nieco przyśpieszyłem, ale na metę dotarłem w strasznym stanie – 3:43 to nie był wynik moich marzeń, choć jeszcze rok temu brałbym go w ciemno… Tu biegłem na złamanie 3:30. Niestety, okazało się, że jeszcze nie tym razem… Myślę, że mój największy błąd polegał na tym, że byłem zbyt pewny siebie i za szybko pobiegłem pierwszą połówkę, mając jeszcze w pamięci rekordowy półmaraton z Warszawy. A przecież już tyle razy się przekonałem, że maraton to inna bajka i ciągle uczy pokory, o czym znowu raczyłem zapomnieć… Ale pomny tego szwajcarskiego doświadczenia, za rok stanę na starcie maratonu w Zurichu jeszcze raz. Choć wówczas, z dużo większą pokorą i nawet jak będzie mi się wydawało, że mogę fruwać, to podpuścić się już nie dam…
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora henioz (2011-04-22,21:08): No i co tu komentować? Gratulacje ukończenia kolejnego maratonu. I dzieki Krzysiu za lekcje. Łatwiej się uczyc na cudzych błędach.
|