2010-12-09
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Lisbon story... (czytano: 443 razy)
Pierwszy raz w życiu przyszło mi walczyć na trasie maratonu z… wiatrem, który zrywał ludziom czapki z głów i numery startowe biegaczom. Walczyłem z nim dzielnie do połowy dystansu, później się poddałem i ostatecznie… poległem. Doczłapałem na metę w mizernym czasie 4:00 klnąc w duchu i mając serdecznie dosyć zmagań z lizbońskim huraganem. Kląłem w duchu dlatego, że na nieszczęście dla nas-biegaczy, prognozy meteo sprawdziły się niemal w 100 procentach… Piszę „niemal” , bo lać zaczęło już po maratonie, wcześniej zaś przewidywano - thunderstorm i wilgotność powietrza na poziomie 80 % z temperaturą 18-20 stopni (5 grudnia !). Jeszcze dzień wcześniej, gdy wychodziłem rano z hotelu, kiedy świeciło słońce, a odczuwalna temperatura wynosiła 1 stopień powyżej zera, takie prognozy wydawały mi się jakimś, ponurym żartem. Niestety, nazajutrz w dzień maratonu okazało się, że to wcale nie był żart, a lizbońska pogoda pokazała co potrafi. Już na starcie – o 9 rano - było 18 stopni – a wiatr przewracał oznaczenia kolejnych kilometrów maratonu. Do około 15 km udawało mi się jeszcze gdzieś ukrywać przed tym, cholernym wiatrem, gdyż trasa prowadziła wśród całkiem sporych zabudowań. Starałem się biec blisko jakiegoś muru budynku lub wzdłuż zaparkowanych samochodów. Czasami jednak trzeba było wybiec na otwartą przestrzeń i wtedy wichura pokazywała swoją moc. Cały czas trzymałem się z tyłu grupki prowadzonej przez pacemakera na 3:30. Trasa była trudna, mocno pofalowana z licznymi podbiegami. Na jednym z nich, gdzieś na 16 km, potężny podmuch wiatru prosto w twarz po prostu zatrzymał mnie w miejscu ! Podczas gdy ja z ogromnym trudem pokonywałem około 400 metrów do szczytu wzniesienia walcząc z tym wiatrem, moja docelowa grupka biegowa (na 3:30) zaczęła mi odjeżdżać… Na szczęście, później były około 2 km z górki, dzięki czemu udało mi się znowu nawiązać kontakt wzrokowy z moim… „targetem” w tym maratonie. Mimo wszystko, „połówkę” dystansu pokonaną w czasie 1:47 uznałem w tych warunkach pogodowych, za niezły rezultat. Niestety, nie wziąłem wówczas pod uwagę, że następne 15 km biegu będzie prowadziło otwartym bulwarem nad rzeką Tag, której szerokość w tym miejscu to połączone nasze… cztery Wisły w Warszawie (w porywach do pięciu), a do Oceanu Atlantyckiego jest stamtąd przysłowiowy rzut beretem… Jak tylko skręciłem na ten bulwar, wiatr zerwał mi numer startowy po raz pierwszy. Potem było już tylko ciekawiej – wiało tak, że ludzie na chodnikach, albo stawali, albo szli tyłem, a zerwane czapki fruwały po ulicy. Przez 7-8 km wiało cały czas prosto w twarz, a potem – po nawrocie na 28 km dalej w twarz lub z boku. Tam też, zerwało mi numer startowy po raz drugi. Kilometrowe oznaczenia trasy leżały powywracane na asfalcie, a większość jeszcze walczących maratończyków sprawiała coraz bardziej upiorne wrażenie… Gdzieś na wysokości pięknego mostu o nazwie ”Ponte 25 de Abril”, czyli na 32 kilometrze się poddałem. Nie miałem już siły walczyć z huraganowym wiatrem, który zamiast słabnąć, ciągle nabierał mocy. Cztery kilometry dalej z ogromną ulgą pokonałem km 36-ty, opuszczając definitywnie „gościnny” bulwar nad Tagiem… Niestety dalej, trasa lizbońskiego maratonu prowadziła już do samej mety cały czas pod górę, więc w zasadzie było… po zabawie. Na ostatnich nogach, dowlokłem się do mety, nie mając nawet tyle siły by połamać 4 godziny. Zabrakło 55 sekund… Ledwie zdążyłem odebrać medal i dotrzeć do metra, gdy zaczęło padać, a właściwie, lać jak z cebra przez wiele godzin. Ale w poniedziałek rano, gdy odsłoniłem okno w hotelu, co zobaczyłem ?… Piękne słońce i zero wiatru ! Nawet dzisiaj, już kilka dni po fakcie jeszcze mnie „trzęsie” na samo wspomnienie tego widoku za oknem…
Na koniec, kilka słów komentarza do mojej lizbońskiej przygody. Samo miasto jest przepiękne, a jego mieszkańcy niezwykle mili. Tajemniczy i pociągający urok Lizbony z filmu Wima Wendersa „Lisbon Story” nic nie stracił na aktualności, z tą różnicą, że po kilkunastu latach, miasto jest jeszcze piękniejsze, bardziej zadbane, schludne i bezpieczne. Zakochałem się w nim po uszy, a zwłaszcza w Alfamie – czyli lizbońskiej starówce, której uliczkami mógłbym błądzić bez końca.
Poza tym, o ile w samej Lizbonie najmniejszych nawet oznak jakiegokolwiek kryzysu trudno się doszukać, o tyle w samym maratonie już jak najbardziej. Po raz pierwszy bowiem, brałem udział w maratonie, którego organizatorzy „opędzili” biegaczy samą wodą ! Żadnych napojów izotonicznych na całej trasie biegu ! Dopiero, gdzieś po 35 km załapałem się na jeden żel energetyczny oraz kawałek banana. Żadnych toalet nie tylko na trasie, ale również na starcie i na mecie ! Kibiców na trasie – zero. Ci którzy się przypadkiem znaleźli na trasie biegu wyglądali na mocno zdziwionych wysiłkami utrudzonych walką z wiatrem biegaczy. Obrazu ogólnej mizerii dodawał brak jakiejkolwiek informacji o maratonie, którego 25 edycja powinna w końcu do czegoś zobowiązywać. Nie lepsze wrażenie robiło biuro zawodów i ledwie kilka ubogich stoisk na przedmaratońskich targach. W porównaniu z tą lizbońską mizerią, atmosfera i rozmach organizacji naszych maratonów w Poznaniu czy Warszawie to zupełnie inna liga…
Maraton w Lizbonie to w roku kalendarzowym, ostatni ważniejszy maraton w Europie. Później, maratońska karuzela przenosi się już na Daleki Wschód, albo na południową półkulę. Ale, bieganie maratonów o tak późnej porze roku niesie ze sobą co najmniej dwa negatywne skutki – pierwszy to taki, że w czasie gdy większość koleżanek i kolegów-biegaczy dawno już zawiesiła buty na kołkach, ładując akumulatory na kolejny sezon, trzeba ciągle utrzymywać formę wybiegając dziesiątki kilometrów w fatalnych nierzadko warunkach atmosferycznych. Drugi skutek, z jakim trzeba się liczyć to loteria pogodowa – można bowiem polecieć na kraniec kontynentu, wydać kupę kasy, poświęcając cenny czas i zdrowie i trafić… na taki „piękny” dzień jak ja trafiłem. Pomny tych doświadczeń, odwieszam już również buty na kołku i zaczynam myśleć o choince… Biegania na ten rok mi już starczy, a przyszły postaram się lepiej zaplanować, a przede wszystkim wcześniej skończyć.
fot. własne - gdzieś w Alfamie...
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora tdrapella (2010-12-09,23:22): Krzysiek! Co ty piszesz? Wcale się nie poddałeś ale dotarłeś do mety i jesteś wielki! Podziwiam naprawdę. A powiem ci, że w Geteborgu jesienią też jest maraton. Można by myśleć że to jakaś większa impreza bo pewnie z 2 tys osób biega, ale to w sumie bieg podwórkowy, mało kto w samym Geteborgu wie że jest taki bieg :) Ale zapraszam jakbyś miał ochotę. Trasa piękna i płaska, a i zakwaterowanie masz :) henioz (2010-12-10,20:48): I tak gratulacje. Ja z 4 godz byłbym zadowolony. I będę.
|