2007-06-25
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Maraton w krzakach, czyli bieganie u Wojtka (czytano: 565 razy)
Do Bełchatowa jechać musiałem, bo po pierwsze primo - obiecałem Czerwonemu Kapeluszowi i po drugie primo - zżerała mnie ciekawość, bo nigdy tam jeszcze nie biegałem. Ostatecznie nie żałuję, bo impreza to sympatyczna, ale o "moich indywidualnych wystepach chciałbym jak najszybciej zapomnieć.
To był mój 11 w tym roku maraton, ale przede wszystkim trzeci w czerwcu, nie licząc biegu 24H. W tej sytuacji miał to być sprawdzian, ile przeciętny człowiek, a konkretnie ja, może znieść. Stąd zamiast kunktatorskiego "biegnę rekreacyjnie", ustaliłem razem z wewnętrznym "ego", że połówkę pokonam spokojnie, a potem ile starczy sił, tak aby połamać 3:30, a może i lepiej. Jak to często bywa, plan udał się w... połowie. A właściwie w pierwszej połowie.
Zaczęło się świetnie, bo od wspólnego honorowego startu. Orgowie przygotowali tabliczki z nazwami niemal wszystkich miast, a że z Kaliszewa byłem sam, więc dumnie dygałem ją ponad głowami, podobnie jak kilkudziesięciu kolegów-maratończyków. Z wyłączeniem poznaniaków. Tablicy POSEN szukał Jurek B. (19 maraton w tym roku!), szukali maniacy, szukał Witek L. Nie było! A Kórnikiem zadowolić się nie chcieli. ;)
Start ostry na wylotówce z Bełchatowa. Było z górki i mimo braku zegarka biegło się ciut za szybko. Potem okazało się, że 4:57/km. Mikesz z kolegami szalał jeszcze szybciej, bo po 4 min./km, ale - jak mówię - górka była niezła. Potem przystopowaliśmy i do 10 km człapalismy równym rytmem. Piszę w liczbie mnogiej, bo razem z Agniechą M. stanowilismy awangardę kilkunastoosobowej grupy. Na 10 km ostro przyspieszył Leśny i szybko zniknął za linią horyzontu, a ja i trzech innych kolegów pognaliśmy za nim. Wcale nie szybciej niż do tej pory. Po prostu reszta wyhamowała. Efekt był taki, że półmetek i Wasyla mijaliśmy dopiero po 1 godz. i 50 minutach. Wolno - pomyślałem i na 23 km samotnie wyruszyłem po lepszy czas. Wydawało mi się, że jestem w stanie spokojnie pobiec poniżej 1:40 i połamać 3 i pół godziny. Zapomniałem, że w maratonie wszystko się może zdarzyć... To był jeden z tych maratonów, podczas których pobiera się lekcję pokory.
Do tej pory wszystko chodziło jak w szwajcarskim zegarku: pogoda nie najgorsza, bo słońce znikało raz po raz, picia i jedzenia w bród, a w razie potrzeby towarzystwo do pogaduszek idealne. Czegóż jeszcze chcieć? Gnałem więc od tego 23 km jak głupi, czyli dobrze poniżej 5 min/km i już cieszyłem się z dobrego wyniku. Gdzieś koło 28 km coś dziwnego zaczęło się dziać w żołądku. Najpierw zakręciło się, potem zabolało, a potem... Ech, wolałbym o tym zapomnieć. Zrobiło mi się źle. Fatalnie. Nie byłem w stanie biec, a tylko z trudem iść. Wziąłem drugą no-spę (pierwszą łyknąłem na 20 km, bo już coś niedobrego czułem), a po 3 km jeszcze jedną i popiłem kranówą od gospodarza. Na 35 km dogonili mnie koledzy, których porzuciłem tuzin km wcześniej. Potem następni. Ja stałem i patrzyłem, potem wlokłem się za nimi, wreszcie od rowerzysty-wolontariusza wziąłem dużą, papierową serwetę i zniknąłem w lasie. Przez kilka minut nudząc sie okrutnie obserwowałem mijających mnie maratończyków. Siedzenie w krzakach nie pomagało, więc wylazłem z krzaków, wziąłem czwartą no-spę i potruchtałęm dalej. Ból nieco zelżał, ale nogi nieść nie chciały. We znaki dodatkowo dawał się upał - ramiona nadal mnie bolą. Wreszcie osłabiony i wkurzony dotarłem na linię mety.
Nie wiem co się stało. Może zbyt lekko potraktowałem fakt, że poprzedniego wieczora raczyłem się dzikiem popijanym domowym winem a nawet czystą gorzałą podczas firmowego jubla? Nie wiem. Tak źle nie czułem się od dawna. Pozostał niedosyt z wyniku (3:48) i chęć, żeby w tym Bełchatowie jeszcze coś nabiegać, np. za rok.
***
Niezadowolonych z siebie było troszkę więcej. Witkowi L. coś strzeliło w udzie i właściwie przykuśtykał do mety. Zulus przyjechał spod Warszawy rowerem i dziwił się, że zamiast połamać 3 h, truchtał o 30 minut dłużej. Z trasy szybko zszedł Wojtek Czerwony Kapelusz, którego rozbolał żołądek... Może się zaraziłem? ;)
***
Impreza jako taka - godna polecenia. Ładny medal, fajna pomarańczowa koszulka, ciekawa trasa - z górkami, trawą, szutrem i Bóg wie czym jeszcze. No i świetni kibice po drodze. A poza tym niemal wszyscy się znają, a ja - już gdzieś pisałem - lubię towarzystwo, które znam :).
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |