2010-06-04
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Gniezno – Bieg Europejski – 10 km (czytano: 1705 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: http://zabel.pl/blog/?p=856
Będą dwie historyjki.
Pierwsza o bieganiu na dychę po gorącym asfalcie. I druga o tym, jak skomplikować sobie życie w restauracji :)
Piątek miałem wolny, więc zamierzałem wykorzystać okazję i pojechać na bieg do Gniezna który zaczynał się o 17:00.
Poranek zapowiadał piękną pogodę i miłą przejażdżkę szosówką po gorącym asfalcie. Policzyłem trasę i wyszło 50 km, więc całkiem okej jak na rozjazd przed i po biegu.
Tempo baaardzo spokojne, 25-26 km/h żeby tylko się nie zapocić. Wybrałem wariant przez Swarzędz, Jasin, Górę, Promno, Pobiedziska i na ruchliwą trasę aż zobaczyłem katedrę w drugiej stolicy naszego kraju – Gnieźnie ;)
Na miejscu pozytywne zaskoczenie – świetnie zorganizowane biuro zawodów. Sala gimnastyczna z trybunami na których można było się zalogować, przebrać, porozciągać i skoncentrować przed wyjściem na duszne i nasłonecznione ulice po których mieliśmy biegać.
Tuż przed szesnastą spotkałem się z Anią z Torunia, od której dostałem tańsze startowe bo jej koleżanka nie mogła przyjechać. Odebrałem numer, schowałem rower do depozytu, porozciągałem się i polazłem na rynek poszukać zacienionej uliczki żeby zrobić kilka przebieżek. Jakieś 10 minut przed startem ustawiłem się z przodu stawki, żeby uniknąć problemów z przebijaniem się do przodu.
Zaczęła działać adrenalina przedstartowa, a za nią poczułem parcie na “jedynkę”. To standardowe uczucie więc pomyślałem, ze jak ruszymy to zapomnę o tym.
Jest gorąco, czuję na karku strużkę potu na którą działa grawitacja, bo po chwili ciurkiem spływa mi między łopatkami.
Start.
I od razu zakręt.
Zaraz przede mną kilka osób zaczęło mnie blokować. Niestety biegliśmy głównym bulwarem w Gnieźnie, więc po obu stronach były ogródki pubowo-restauracyjne.
Ciasno, tuż przede mną ktoś zahaczył o płotek.
Szybki unik i już szeroka droga przede mną.
I gorący asfalt, i sucho w ustach. I palące słońce. Długa prosta, nawrót i z powrotem do rynku.
I tak drugi raz. Po drodze muzyczka, kibice, a ja napieram i nawet nie mam siły się uśmiechać.
Kąciki ust sklejone, walczę z myślami, że nie opróżniłem pęcherza przed startem. Że mimo to chce mi się pić jak jasna cholera…
Ostatnie metry, za chwilę meta, i jest! Ukończyłem, zaliczyłem, walczyłem.
Czas oficjalny 41:09, a netto 41:05. Pobiegłem 7 sekund netto szybciej niż w marcu na Malcie. Czyli nie tak źle… :)
Dawno się tak nie wypompowałem. Zaraz po odebraniu medalu, butelki wody, plecaczka i bluzy jako giftów dla zawodników, pierwsze co to lecę do toi-toia :) Wracam w okolice mety i siadam sobie na chwilę, obserwuję wbiegających i w myślach gratuluję im że ukończyli bieg w tym skwarze.
Wracam już na salę, tam odbieram rower, przebieram się w kolarskie ciuchy i zastanawiam się, czy skorzystać z kuponu na jedzenie dla zawodników. Sprawdzę chociaż co tam dają – myślę sobie.
I tu zaczyna się druga historyjka…
Podjeżdżam pod Restaurację Europejską. Główna ulica Gniezna, centrum miasta. Biegacze przed wejściem, jedni wchodzą, inni wychodzą chyba najedzeni.
Mam zapięcie do roweru. Zostawiać rower na zewnątrz? W sumie godzina robi się późna, a chcę wrócić jeszcze za jasnego do Poznania. Okej, zajrzę do środka, i jak będzie trzeba czekać za długo to wracam do domu.
Przypinam rower do drzewka przed wejściem. W środku wytworne wnętrza, stoliki z obrusami (sic!) i ja w stroju kolarskim i w karbonowych stukających butach.
Siadam przy stoliku, poznaję dwóch biegaczy. Każdy z nas z innej parafii, ale razem daliśmy radę zjeść zupę z bułką. Przy okazji Szanowna Pani Kelnerka zaskoczyła mnie słowami “przepraszam że musieli Panowie długo czekać na posiłek”.
Europejski standard :)
Przy stoliku wspominam, że muszę się streszczać bo pędzę rowerem do Poznania. Wychodzę, szukam kluczyka od zapięcia. Jest, ale coś nie gra. Przyglądam mu się, i widzę, że… jest nadłamany. Zimny pot na plecach. Tylko spokojnie, może się uda otworzyć zamek i pojadę do domu.
Będzie dobrze…
Będzie dobrze…
Nie jest dobrze… co ja mówię, jest źle!
Jak tylko włożyłem kluczyk i delikatnie przekręciłem, połowa z niego została mi w ręce. W tym momencie poczułem się lekko oszołomiony, bo wiedziałem, że będzie kłopot z odzyskaniem roweru, a c dopiero z powrotem do domu w rozsądnej porze. Chwilę pogrzebałem przy zamku, ale nic to nie dało. Może by tak podnieść rower i jakoś przeciągnąć zabezpieczenie przez koronę drzewka? Poprosiłem kilku biegaczy w cywilu o pomoc, i zaczęliśmy akcję. Niestety, ale jedna gałąź blokowała i nici z planu. Polazłem do restauracji i nakreśliłem sytuację Pani Porządkowej. Zmiast brzeszczotu z którym i tak bym się pewnie mordował do rana dostałem śrubokręcik.
Dobre i to, ale nawet w rękach najsprawniejszego specjalisty od odzyskiwania “cudzych rzeczy” nie dałoby się tym nic zrobić.
Co robić…?
Telefon…
jakiś numer do “przyjaciela”? Hm… ostatnio przy okazji odzyskiwania skradzionego roweru pomogło wykręcenie 112.
Od razu połączyłem się z miejscową Strażą Pożarną. Miły i Dzielny Pan Strażak nakazał mi poczekać chwilę, bo ma drugie zgłoszenie i “zaraz oddzwoni”. Tak też się stało. Potwierdził, że przysyła ludzi którzy przyniosą narzędzie do cięcia :)
Po kilku niekończących się minutach przyszło dwóch Sympatycznych i Równie Dzielnych Panów Strażaków.
Fachowo ocenili sytuację, ustalili miejsce cięcia i… pierwsza próba do kitu. Drugi z nich chwycił wielkie szczypce czyjak to nazwać, zaparł się, naprężył, i ledwo zrobił malutkie nacięcie w u-locku. Pierwszy z nich, Dzielny Pan Strażak zaczął dzwonić do wozu bojowego żeby przyjechali z jakimś większym narzędziem. Moje próby dopingowania i chęć pomocy nie na wiele się zdały. Kolejne podejście do cięcia opornego zabezpieczenia znowu bez efektu...
Sytuacja robiła sie dramatyczna, bo skoro strażacy nie dają rady uwolnić mojego roweru, to kto?
Wołać Armię Polską? Copperfielda? A może w zastępstwie Ojciec Rydzyk, ale ten by sobie odpowiednio policzył…
Czwarte podejście.
Dzielny Pan Strażak się nie poddaje, żyły wyłażą na skroniach, palce bieleją na zaciskanych szczypcach (cholera jak to narzędzie się nazywało…?) i…
JEST!
Strzeliło, pękło, puściło! Uczucie niesamowite, uśmiech, radość, fikołki, uścisk dłoni i serdeczne podziękowania:)
Jestem wolny, mogę jechać :)
Jeszcze tylko na chwilę zajrzałem na końcówkę dekoracji i poleciałem pędem na wylotówkę w kierunku Poznania. Powrót już nieco szybciej, 33-35 km/h i w półtorej godziny dojechałem do rogatek Poznania, a po kilku minutach byłem w domu.
W domu…
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora Aga Es (2010-06-11,18:07): Ta historia nadawałaby się na niezłą reklamę zabezpieczeń do rowerów:).A nawet na cały spot reklamowy w tv,jeśli by dodać tych strażaków,policjantów i w ogóle:)
|