2010-04-16
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Rotterdam – trochę dziwny i bardzo szybki maraton… (czytano: 522 razy)
Mógłbym powiedzieć jak starożytni Rzymianie: veni, vidi, vici (przybyłem, zobaczyłem, zwyciężyłem), gdyby nie to, że: w sobotę rano w hotelu pod Amsterdamem dowiedziałem się o katastrofie prezydenckiego samolotu…, że nazajutrz, w dzień maratonu był potworny ziąb (rano przed startem było zaledwie 6 stopni !), że w czasie samego maratonu był wiatr jak jasna cholera, i że...od strony logistycznej okazał się to być jeden z moich, najtrudniejszych maratonów.
Od soboty rano czułem się chyba tak samo jak wszyscy Polacy – z trudem mogłem myśleć o czymkolwiek innym niż o smoleńskiej katastrofie… Dzień startu zaczął się dziwnie – nie było żadnych worków na rzeczy osobiste, które należało po prostu zostawić na podłodze w sali gimnastycznej, jednej dla wszystkich startujących – mężczyzn i kobiet. Mimo ogólnego luzu i holenderskiej tolerancji, kobiety-maratonki były nieco zakłopotane widokiem kompletnie nagich facetów paradujących w kierunku pryszniców. .. Ziąb przed startem był przeokropny, więc czekałem z rozebraniem do ostatniej chwili. Potem szybko wmieszałem się w tłum swojego sektora startujących, dzięki czemu byłem w stanie przetrwać porywy przenikliwie zimnego wiatru. W czasie biegu było już lepiej, choć na pierwszych kilometrach zbytnio się nie zgrzałem. Na szczęście założenie było takie, abym zaczął wolno. I zacząłem, ale tak wolno, że po pierwszych 5 km po prostu się przeraziłem: prawie 28 minut ! Zacząłem dodawać gazu oraz gonić baloniki pacemakerów… Pierwszy, zielony z napisem „4 godziny” dogoniłem na 8-ym kilometrze, drugi – fioletowy „na 3:45” dopadłem około 15-ego kilometra. Dalej, plan był taki, żeby uciekać jak najdalej od fioletowego balonika, w pogoni za tym na „3:30”... O ile pierwsze się udało, to drugie już nie. Mimo to, skończyłem Fortis Rotterdam Maraton z nowym rekordem życiowym, poprawionym o 7,5 minuty, ale też i z pewnym niedosytem, że gdyby nie - psychiczna degrengolada spowodowana smoleńską katastrofą..., gdyby nie cholerny wiatr oraz przenikliwe zimno to mogło być jeszcze lepiej… Zwłaszcza, że tym razem nie było żadnej „ściany” ! Moc opuściła mnie dopiero na 40 km, gdy już wiedziałem, że nawet jak pójdę piechotą to i tak życiówkę zrobię ! W sumie, wyszło nieźle, choć po cichu liczyłem na ciut więcej. .. Natomiast logistyczną pomyłką był sam nocleg w Rotterdamie (dzień przed startem), gdyż start maratonu jest o godz. 11-tej, a pociąg z Amsterdamu dojeżdża do stacji Central Station Rotterdam (tuż obok miejsca startu) w zaledwie 40 minut. Co jest o tyle istotne, że oferta hotelowa oraz urok obu miast są po prostu nieporównywalne ( z bezdyskusyjną przewagą Amsterdamu…). Później, już na mecie okazało się, że wziąłem udział w jednym z najszybszych maratonów świata ostatnich lat, którego zwycięzca – Patrick Makau (Kenia) uzyskał czas 2:04:48, czyli wynik o niecałą minutę gorszy od rekordu świata w maratonie ! W efekcie, sam maraton serdecznie polecam, choć z przy lepszej pogodzie i noclegu w przeddzień zawodów w pobliskim Amsterdamie…
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |