2007-06-12
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| 24-godzinny Lajkonik, czyli wielka satysfakcja (cz. 2) (czytano: 537 razy)
Doba składa się z 24 godzin. Bieg Dobowy z kilku faz, które pokrótce spróbuję przedstawić.
FAZA 1 - radosna.
Pierwsze kilometry a nawet pierwsze godziny biegu (start o 14) absolutnie nie dają nam wiedzy na temat tego, co ma się wydarzyć. Pobrykiwałem sobie radośnie, plotkując, dowcipkując, susząc zęby. Wprawdzie ponad 30 stopni w cieniu powinno zadziałać jak hamulec, włączyć czerwone światło itd, ale nie zadziałało. Zresztą w tym lekceważeniu słońca nie byłem odosobniony, bo cała czołówka - z Jer-zym na czele - ruszyła tak ostro, jakby chciała przebiec 300 kilometrów i pobić rekord Yannisa Kourosa. Na przebiegnięcie maratonu potrzebowałem około 4,5 godziny. 50 km osiągnąłem mniej więcej po 6 godzinach. Czułem się doskonale, ale chyba przeczując co nieco wypowiedziałem prorocze słowa ,,zabawa dopiero się zaczyna''. Na szybką kolację - rosołek z ryżem schodziłem mając na liczniku 60 km. Nadal nic mi nie dolegało i zacząłem coraz poważniej myśleć o tym, że zdołam pokonać wymarzone 150 km. A moe i więcej...
FAZA 2 - zaczynają się schody
Pierwsze problemy zaczęły się koło godz. 22.30, a więc 8 i pół godziny po starcie. Nieoczekiwanie, a może oczekiwanie - kto ma to wiedzieć jak nie ja - najpierw wysiadł mi żołądek. Na szczęście pod ręką była ubikacja, a w plecaku różne leki przeciwbiegunkowe i przeciwbólowe. Dyrektor biegu zawyrokował, że nie posłużyła mi krakowska woda. Może. W tym momencie nawet nie zastanawiałem się na tym. Było mi bardzo źle, ale jeszcze nie rezygnowałem. Leki trochę poprawiły samopoczucie. Odpoczywałem a potem zamiast biec - szedłem. Przyznaję w miłym towarzystwie AnKi i Gudosa. Zaplanowałem przebiec 100 km do godz. 3, a najpóźniej czwartej. Problemy z żołądkiem opóźniły bieg, ale tuż po czwartej setka była, a o godz. 6 już 110.
FAZA 2 - już mam dosyć
Tabletki pomogły, ale nieoczekiwanie pojawiły się nowe problemy. Najpierw, gdzieś koło godz. 2 dały o sobie znać różnego rodzaju obtarcia. Nie na nogach... Gdy przypomniałem sobie o wazelinie, było już za późno. Januś podrzucił zasypkę dla niemowląt, ale ona też nie chciała od razu zadziałać. Bolało strasznie. Setki igiełek wbijały się w najwrażliwsze miejsca a łzy leciały same. Łzy z bólu. Zaciskałem zęby, ale przecież to nie one mnie bolały. Męczyłem się tak do szóstej, kiedy dodatkowo wzięło mnie spanie. To na pewno były najtrudniejsze chwile. Chwile? Godziny! Wieki całe! Byłem dosłownie o krok od zejścia do namiotu, zakopania się w śpiworze i pogrążenia się we śnie. Choć na godzinę.
FAZA 3 - nowy dzień, nowe siły
Odpoczynek wybił mi z głowy Marek z Podkowy Leśnej. Za jego radą odpocząłem przez chwilę, napiłem się mocnej kawy i siły wróciły.Wraz ze słońcem, które na szczęście nie świeciło tak mocno jak w sobotę. W tym zcasie przeżyłem także miłe, dające jakąś tak satysfakcję chwile, bo zyskiwałem nieoczekiwanych towarzyszy niedoli. Zdecydowanie osłabła czołówka a przynajmniej jej część, np. Jer-zy. Jego niechęć do niskich temperatur jest szeroko znana i była już przyczyną spektakularnych porażek. Ja przez całą noc biegałem na krótko. Jer-zy miał zimowe lycry, bluzę i... rękawiczki. I marzł. Mnie w tych warunkach biegało się doskonale, więc choć przez jakiś czas truchtaliśmy wspólnie.
FAZA 4 - przegrałem z pęcherzem
Miłe chwile skończyły się koło godz. 10, kiedy miałem już za sobą 134 km i perspektywę następnych co najmniej 30. Z każdą minutą miałem coraz więcej sił i kolejne okrążenia pokonywałem coraz szybciej. Diabli wiedzą dlaczego. Niestety, w tym właśnie momencie dały o sobie znać odciski i pęcherze. Po jakimś czasie każdy krok oznaczał dodatkowy ból. Koło południa pękł pęcherz na małym palcu, który miał wielkość... małego palca. Ja zawyłem z bólu i poczułem, że to koniec. Mała operacja w wykonaniu dyżurnego lekarza na niewiele się zdała. Chodzić nie mogę do dzisiaj. Podjąłem decyzję, że dokręcę 7 km, przekroczę barierę 150 km i dam sobie spokój z bieganiem. Te 7 km szedłem. Właściwie człapałem się, ale człapiących się nie brakowało, więc na nudy nie było czasu. Razem ze mną człapał się wcześniej wspomniany Marek, ale też Laszlo, Grzesiu N. a nawet Januś, który ostatecznie zrobił kapitalny wynik, mimo że w sobotę się obcyndalał, a może właśnie dzięki temu, bo nie stracił tyle sił w upale co my. Z trasy zszedłem o godz. 12.50 z wynikiem 151,690 km. Myślałem wtedy, że to mój pierwszy i ostatni 24H...
cdn.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |