2008-11-18
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| GEZnO 2008 czyli 5000m przewyżenia (czytano: 773 razy)
na jakiś czas mam dość stromych jarów, krzaków, gęstego lasu, kamieni. marzy mi się piękna bita droga, prowadząca przez płaską dolinę.... ;)
ale od początku.
samiuśkiego. tzn jak tylko dowiedziałam się, gdzie ma mieć miejsce tegoroczne GEZnO, czyli Górskie Ekstremalne Zawody na Orientację, zajrzałam na mapę. Małe Pieniny i Beskid Sądecki.... hm... to będzie sama kwintesencja zarówno górskich jak i ekstremalnych zawodów, a i orientacja w tym terenie będzie wymagająca...
spodziewałam się najgorszego. wyobraźnia organizatorów i tak przeskoczyła moje oczekiwania >:]
pierwszy rzut oka na mapę. aż zaczerwieniło się od gęsto upchanych poziomic. tak, będzie sporo wspinaczki, przedzierania się przez lasy, strumienie. pogoda dopisywała. jak na tę porę roku było dość ciepło - kilka stopni powyżej zera, słonecznie i sucho. komfortowo. do samego wieczora.
pierwszy etap to scorelauf. kilka punktów sprawnie podjętych w dowolnej kolejności w niedalekim sąsiedztwie schroniska Durbaszka. potem w trasę. punkt za punktem, niestety nie udało nam się uniknąć mniejszych i większych wtop nawigacyjnych. wspólnymi siłami jednak bez przerwy kontrolowaliśmy sytuację, nie zdarzyło się zatem, że nie wiedzieliśmy, gdzie nas jakaś ścieżka, czy kurs wyprowadził.
gdzie tylko dało się, podbiegaliśmy. tzn z górki i po płaskim. a i tak nie za szybko bo raz, że Marek wciąż nie zaleczył kolana, dwa - roztrenowanie, to z założenia startowaliśmy na luzie. zabawa w bieganie niedługo jednak skończyła się dla mnie nadwyrężeniem kostki na trawiastej muldzie. nie było lekko przedtem, tym bardziej teraz. trasa bardzo wymagająca, trudna, żądająca wiele siły i cierpliwości w szperaniu za punktem w gęstwinie. a ja jeszcze musiałam skoncentrować się na pilnowaniu kostki by nie wykręcała się na nierównym terenie wyciskając za każdym razem łzy bólu. wracać nie było po co, bliżej było do mety. wolniej już, wybierając co łatwiejsze do przebycia warianty, niestety przez to i dłuższe, klnąc pod nosem i na całe gardło ;) dotarliśmy na miejsce.
miałam dość. chciałam wszystko rzucić. bo jeszcze żaden start chyba nie wycisnął ze mnie takiej marudy. sama zupełnie byłam zaskoczona! byliśmy zmęczeni, zgnębieni i dwie godziny po limicie. do tego bolało. za to z kompletem punktów. co z tym fantem zrobi organizator? jego sprawa. wg regulaminu groziła dyskwalifikacja. mnie było obojętne. potrzebowałam prysznica i snu!
gdy tylko ciepła woda polała się na moje ciało, przypomniały mi się najpiękniejsze chwile tego dnia. widok na Tatry w pełnym blasku słońca, później, już o zachodzie, barwy pomarańczy, czerwieni, fioletu otaczające ich szczyty na tle bezchmurnego nieba. dupozjazd ze szczytu (przy punkcie 8), bieg w liściach sięgających kolan, spacer bez czołówek przy świetle księżyca... było i pięknie :)
a jak trudno? mniej niż 1/3 zespołów skończyła w limicie. nikt przed zmrokiem. spora część z nich nie miała wszystkich punktów. strach się bać co to za rzeź niewiniątek by była, gdyby choćby powtórzyła się pogoda z zeszłego roku, kiedy to spadł śnieg i czasem jeszcze dosypywało podczas dnia... a przecież zapowiadali deszcz... byłoby znacznie gorzej.
mnie bolała kostka. wkrótce po prysznicu i przekąsce, wymianie wrażeń wróciłam do siebie, fizycznie nóżki gotowe były podjąć wyzwanie kolejnego dnia, jednak ze względu na kostkę, która nie dawała mi spać w nocy, rozważałam opcję zwiedzenia co najwyżej Wąwozu Homole.
POBUDKA! WSTAWAĆ! WSZYSCY JUŻ GOTOWI DO STARTU A WY JESZCZE ŚPICIE! MACIE 4 MIEJSCE!
Aśka pozbawiła mnie złudzeń. czwarte miejsce to nie przelewki. tak po prostu nie odpuszcza się w takiej pozycji. ale ta kostka... no boli, ale w sumie tylko przy wykręcaniu... może jak zabandażuję...
organizator zmienił regulamin. każdy mógł wystartować, limit zmiesiono, za brak punktów przyznano karne godziny.
no i zabandażowałam. Wąwozu Homole zwiedzać nie będę. na trasę wyruszę.
START i od razu w bieg. i niestety odczułam dość mocno obciążenie w kostce :( biegania nie będzie. skoro jednak już mamy ten pierwszy punkt zaliczony... honor nakazał iść dalej. tym bardziej, że trasa tego dnia wyglądała przyjaźnie. wręcz przeciwieństwo poprzedniej, gdzie dominowała wspinaczka w gęstym lesie bądź azymuty na łeb na szyję po stromym zboczu. więcej łąk (niestety dla mnie pełnych tych pechowych muld trawiastych wykręcających kostki), leśnych duktów, łagodnych wzniesień. nawigacja wydawała się łatwiejsza w łatwiejszym bo otwartym terenie - w zasadzie w zdecydowanej większości, jeśli nie całość do przebiegnięcia, organizator nie popełnił błędu poprzedniego dnia i wyposażył nas w opisy punktów, miejsca ich rozmieszczenia były bardziej dostępne. postanowiliśmy zatem skorzystać z okazji i po prostu kontunuować naukę nawigacji :) spacerem, delektując się zapachem jesiennego lasu, rozległych łąk, mgieł, widokiem ostrych skał.
choć nie powiem, serce rwało się do biegu, jednak jakakolwiek próba kończyła się co najwyżej osłabieniem tempa. nadwyrężona nóżka szybko męczyła się, mogłam tylko spacerować.
napełnieni stoickim spokojem, ciszą i świeżością dnia dotarliśmy w końcu do mety. w sumie to nawet ten drugi dzień, podobał mi się bardziej niż pierwszy... choć walczyć nie mogłam. oj... daliśmy spore fory konkurencji ;)
no i tak jeszcze za dobrze impreza nie zakończyła się, a ja już kombinuję następną ;) no... miejmy tylko nadzieję, że nie zblednę na widok mapy ;)
[autor: Marek "White" Białowąs, udostępnione przez adas na napieraj.pl, na fotce Marek i ja pierwszego dnia po scorelaufie, szykujemy się do wyjścia na trasę :)]
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |