Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

GrandF
Panfil Łukasz
LKS Maraton Turek

Ostatnio zalogowany
2024-10-17,17:31
Przeczytano: 1055/632891 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:10/1

Twoja ocena:brak


Wywiad z Arturem Kozłowskim
Autor: Łukasz Panfil
Data : 2017-04-19


Historia dziedziną jest przedziwną. Z jednej strony zajmując się badaniem przeszłości każe cofnąć się wstecz, z drugiej daje złudzenie kręcenia się w przeciwnym kierunku. Mówimy wtedy, że zatacza koło. W przypadku różnych ludzi po latach staje na moment w tym samym punkcie łącząc ich losy wydarzeniem, miejscem czy splotem przeróżnych okoliczności. 14 kwietnia 1991 roku, świeżo upieczony wicemistrz Polski w biegach przełajowych kończył maraton w Wiedniu na szóstym miejscu. Czy 31-letni wówczas Tomasz Kozłowski myślał już o karierze trenera? Tego nie wiem. W każdym razie dokładnie 21 lat później jego podopieczny pomknął tą samą trasą o 6 minut i 19 sekund szybciej.

W dodatku kiedy tenże podopieczny mijał wiedeńską metę w 2:10:58, z głośników padło to samo nazwisko. Cóż, moje nazwisko jest również identyczne z tym jakie 25 sierpnia również 1991 roku powtarzano wielokrotnie w Tokio, a jednak z Wandą Panfil nie jestem spokrewniony. Artura Kozłowskiego z Tomkiem więzy krwi również nie łączą, ale więź na linii trener – zawodnik od ponad 10 lat już tak. Współpraca Kozłowskich zaowocowała doskonałym rekordem życiowym Artura, udziałem w igrzyskach olimpijskich, zwycięstwem w Orlen Warsaw Marathonie i pokaźnym zbiorem medali mistrzostw Polski.

32-letni Artur Kozłowski swój pierwszy znaczący sukces, wówczas pod opieką sieradzkiego szkoleniowca Zbigniewa Rosiaka osiągnął 17 lat temu. Wywalczył tytuł wicemistrza kraju młodzików w biegu na 1000m. Od tamtego momentu przechodził stopniowo kolejne szczeble prowadzące do najdłuższego dystansu olimpijskiego. Dosłownie. W ubiegłym roku na 39 miejscu mijał olimpijski maraton w Rio de Janeiro. Zapraszamy do lektury wywiadu, który przeprowadziliśmy z Arturem na 7 tygodni przed startem w Orlen Warsaw Marathonie.


Łukasz Panfil – Artur, na początku XXI wieku dałeś się poznać jako dobry średniodystansowiec. Nie mówię, bardzo dobry, ale był to na pewno przyzwoity poziom juniorski, w okolicach 10 pozycji podsumowań sezonu w kraju. Jak to się stało, że z tylko dobrego „średniaka” przeszedłeś metamorfozę w bardzo dobrego długodystansowca?

Artur Kozłowski
– Myślę, że gdzieś tam w pewnym momencie ujawniły się predyspozycje wytrzymałościowe. Tak jak wspomniałeś, początkowo moja pozycja wśród najlepszych krajowych juniorów oscylowała w okolicach 10-15 miejsca. Na dystansach 800, czy 1500m zawsze czegoś brakowało. Aż przyszedł czas debiutu na „piątkę” w pierwszym roku młodzieżowca. Pobiegłem wówczas w Krakowie około 14:15, co było bardzo przyzwoitym wynikiem zważając na fakt, że trenowałem wówczas jeszcze bardzo spokojnie. To był moment przełomowy. Zdałem sobie w pełni sprawę, że zdecydowanie więcej jestem w stanie zdziałać na długich dystansach. Na pewno do tego punktu kariery przeszedłem właściwą drogę. Duża w tym zasługa mojego pierwszego trenera Zbigniewa Rosiak, który widział predyspozycje wytrzymałościowe i ukierunkowywał proces treningowy tak, abym łagodnie i skutecznie mógł się na pewnym etapie przedłużyć.

Ł.P. - Kiedy zapadła decyzja o zmianie sterów szkoleniowych. W którym roku przeszedłeś pod skrzydła trenerskie Tomka Kozłowskiego?

A.K.
- Nie jestem w stanie precyzyjnie tego określić, ale było to mniej więcej w połowie kategorii młodzieżowca. Od tego momentu do dziś, czyli od jakiś 11 lat moim treningiem steruje Tomasz Kozłowski.

Ł.P. - Czy to była duża zmiana w charakterze stosowanych bodźców treningowych, w mocy stosowanych obciążeń?

A.K.
- Na pewno w długofalowej perspektywie można mówić o dużej zmianie. Nie było to jednak tak, że nagle dostałem jakąś potężną dawkę obciążeń, które sprawiałyby mi problem z ich realizacją. Oczywiście wzrósł kilometraż. Trener Kozłowski od początku widział mnie w maratonie i powtarzał, że docelowo będziemy dążyć właśnie do najdłuższego dystansu. I faktycznie po kilku latach treningu start w maratonie doszedł do skutku i zgodnie z przewidywaniami najlepiej się w tej konkurencji realizuję.



Ł.P. - Jaki był najtrudniejszy moment w Twojej karierze?

A.K.
- Najtrudniejsze momenty to oczywiście te związane z kontuzjami. Początkowo nie miałem odpowiedniego zaplecza finansowego, a to wpływało w znaczny sposób na pojawianie się urazów. Miałem duży problem ze stawem skokowym i był nawet moment, że wahałem się czy jest dalej sens kontynuować karierę. Wycieczki po lekarzach i przedłużająca się przerwa w treningu była bardzo frustrująca. Na szczęście udało się kontuzję wyleczyć i przetrwać.

Ł.P. - Celowo zadałem pytanie o trudne momenty, bo nasunęła mi się inna sytuacja, która mogła Ci podciąć skrzydła. Rok 2012 i sprawa kwalifikacji na igrzyska olimpijskie do Londynu. Jesteś chyba zawodnikiem z najlepszym wynikiem w historii polskiego maratonu nie dającym kwalifikacji olimpijskiej. Jak to udało się przełknąć? Czy w tym miejscu miałeś moment zwątpienia w sens tego co robisz?

A.K.
- Było to na pewno bardzo bolesne. Duży zawód. Ale być może przekuło się w jeszcze większą motywację do tego, aby za kolejne 4 lata udowodnić, że jednak na olimpijski paszport zasługuję. To trochę paradoks, że w roku następnych igrzysk pobiegłem wolniej, a zostałem olimpijczykiem. Z tej sytuacji przed Londynem największy żal mam do decydentów, którzy celowo ustalili minima na przesadzonym poziomie. Byli wówczas w PZLA ludzie nieprzychylni biegom długim i właśnie z tego względu wynik 2:10:58 nie dał mi kwalifikacji olimpijskiej. I to jest właśnie najbardziej przykre, że na takie ustalenia zawodnik nie ma żadnego wpływu. Trzeba jednak oddać związkowi to, że podniósł wówczas niebywale poziom polskiego maratonu. To kosmiczne minimum zmusiło mimo wszystko zawodników do tego, aby o wyjazd do Londynu walczyć. Nikt nie myślał o wynikach rzędu 2:12-2:13, wszyscy mieli w świadomości cel w postaci cyfr 2:10:30. Chyba nie było w historii takiego roku gdzie aż 5 zawodników zeszło poniżej 2:11:40. Ale to jest jedyny plus jaki w londyńskich kryteriach dostrzegam.

Ł.P. - Obecnie panuje opinia, że jeśli chce się trenować na wysokim poziomie i osiągać wartościowe wyniki, trzeba zajmować się tym i tylko tym. Trzeba mieć czysty umysł i głowę wolną od innych obowiązków. Ty biegasz na doskonałym poziomie, a jednak nie możesz skupić się tylko i wyłącznie na treningu. Pracujesz jako informatyk, dokończyłeś budowę domu i jeszcze robisz żonie obiady! Jak to możliwe?

A.K.
- Zawsze wychodziłem z założenia, że im mniej mamy czasu tym lepiej potrafimy nim zarządzać. Zazwyczaj po maratonie następuje okres pewnego rozleniwienia. Ja nie mam na to czasu. Mam grafik tak napięty, że nie ma miejsca na bezruch. Faktem jest jednak, że przed startem docelowym skupiam się już wyłącznie na treningu. Na te mniej więcej 6 tygodni przed maratonem staram się mieć wszystko tak poukładane, że prace informatyczne mogę odłożyć i mieć rozwiązane ewentualne problemy. Obecnie jestem przed zgrupowaniem w USA. Lecę tam po to by w spokoju trenować i zajmować się wyłącznie przygotowaniem. Po powrocie do Polski zostaną mi 3 tygodnie do maratonu. Tak jak mówiłem – mam już wszystko na tyle uporządkowane, że będę mógł się skupić tylko na treningu. To na pewno również ogromna zasługa mojej żony, która jest dla mnie dużym wsparciem. Jest świadoma tego, że ostatni okres przed maratonem jest bardzo ważny. Żona wyręcza mnie wtedy w wielu obowiązkach. Oczywiście po starcie te role się odwracają i to ja biegam z mopem po domu. Ale te ostatnie momenty w drodze do maratonu są dużym obciążeniem. Nie tylko fizycznym, ale również psychicznym. Wtedy najważniejszy jest spokój. Jeżeli zatem mam porządek we wszelkich okolicznościach zewnętrznych to jestem właśnie spokojny.

Ł.P. - Ten spokój zwłaszcza w ubiegłym, olimpijskim roku był Ci potrzebny. Mimo wszystko ciężko oprzeć się wrażeniu, że był to rok dość nietypowy w Twoim wykonaniu. Zanim uzyskałeś minimum podczas Orlen Warsaw Marathonu, pobiegłeś swój koronny dystans w amerykańskim Houston trzy miesiące wcześniej. Już wówczas chciałeś pobiec po minimum? Wystarczy spojrzeć na międzyczasy, coś koło 65 minut po połowie dystansu…

A.K.
- Tam była taka sytuacja, że organizatorzy zapewniali nas, że bieg będzie dyktowany na interesujący mnie wynik. Wiadomo, że w samotnym biegu uzyskanie 2:10-2:11 w moim przypadku jest niemożliwe. Tym bardziej, że w Houston nie sprzyjały warunki atmosferyczne. Wiało niesamowicie. Dzień przed biegiem pani dyrektor zapowiedziała, że maraton zostanie poprowadzony na 2:07. Byłem zaskoczony i już wtedy wiedziałem, że jestem skazany na samotną walkę. Do 12km biegłem z zawodnikami startującymi w równolegle rozgrywanym półmaratonie. Po 12km zaczęła się jednak samotność długodystansowca. Okazało się, że pace-maker zobligowany do poprowadzenia połowy dystansu w 63:30 pokpił sprawę i ostatecznie grupa pod jego wodzą minęła półmetek w 66 minut. Zamieszanie było spore zważając na fakt, że startował z nami wspomniany półmaraton. Ja do pewnego momentu nie wiedziałem nawet, że jestem liderem. Gdybym wiedział, że grupa prowadząca biegnie wolniej, zabrałbym się z nimi. Okazało się, że oni byli zdecydowanie za mną. Po 12km zorientowałem się, że prowadzę kiedy główny wóz transmisyjny skierował kamerę na mnie. Do 28km czułem się świetnie, ale wtedy maratońskie trudy dały o sobie znać i grupa mnie minęła. Końcówkę mocno odpuściłem. Na 38km stanąłem i podejrzewam, że stałem tak koło minuty z myślami czy jest sens kończyć ten bieg. Było to jednak na tyle blisko, a z drugiej strony sama droga, którą przebyłem na sam maraton na tyle daleka, że spokojnie dobiegłem do mety w czasie coś koło 2:14.


Ł.P. - Po Houston znaczna część biegowego środowiska spisała Cię na straty, twierdząc iż ostatecznie pogrzebałeś szansę na wypełnienie minimum. Czy Ty wierzyłeś jeszcze w możliwość zdobycia olimpijskiego paszportu? Był już plan dotyczący Orlen Warsaw Marathonu, czy narodził się później?

A.K.
- Plan z dwoma maratonami – zimą i wiosną był przemyślany znacznie wcześniej. Orlen nie był pomysłem zrodzonym naprędce, pod wpływem chwili. Od początku w procesie treningowym uwzględnialiśmy obydwa starty. Fakt, że czas na regenerację był bardzo krótki, a kolejny etap przygotowań trzeba było zaczynać chwilę później. Na szczęście okres przed Orlenem przebiegał sprawnie i bezawaryjnie.

Ł.P. - Jak oceniasz Orlen Warsaw Marathon pod kątem możliwości uzyskiwania wartościowych wyników?

A.K.
- Trasa jest bardzo dobra. W ubiegłym roku na osiągnięte rezultaty miał jednak wpływ czynnik niezależny, czyli dość mocno przeszkadzający wiatr. Druga połówka była w zasadzie cała pod wiatr. Sama trasa jest jednak bardzo szybka. Poza tym klimat samej Warszawy, kibice i cała otoczka dodawały skrzydeł.



Uwaga konkurs: dla pierwszej osoby, która w KONKURSOWYM WĄTKU DYSKUSYJNYM poda prawidłowo rekord życiowy Artura Kozłowskiego w maratonie mamy pakiet startowy na 5. PKO Nocny Wrocław Półmaraton!



Ł.P. - Spacerując po Twojej maratońskiej mapie chronologicznie dobrnęliśmy do bram tego najważniejszego startu, czyli igrzysk olimpijskich w Rio. Czy sądzisz, że wpływ na ostateczny efekt miała polityka startowa dwóch maratonów w pierwszej części sezonu? 3 maratony w 7 miesięcy to dość sporo. W Rio pobiegłeś przyzwoicie, ale zapewne dla zawodnika Twojego formatu, 2:17 nie jest wynikiem satysfakcjonującym. Co miało większy wpływ na odłożenie tych minut na ostatecznym wyniku – strategia startowa, czy ciężkie warunki atmosferyczne?

A.K.
- To był splot kilku czynników. Polityka startowa również zagrała tu pewną rolę. Krótkie okresy regeneracji i nawarstwiające się zmęczenie to jedno. Warunki, o których wspomniałeś miały jednak decydujący wpływ. Do Rio przylecieliśmy tydzień przed startem. Na tych kilku treningach w Brazylii mijaliśmy się z wieloma zawodnikami. Przyznaję, że mieliśmy swoisty ubaw z maratończyków z Indii. Na kilka dni przed maratonem olimpijskim wykonywali jakieś koszmarne jednostko treningowe. Sprawdziliśmy ich poziom. Hindusi legitymowali się rekordami życiowymi w okolicach 2:17-2:19. Jakież było nasze zdziwienie kiedy po 20km mijali nas jak furmanki! To pokazuje jednak jaki wpływ ma trenowanie w klimacie, w którym odbędzie się właściwa rywalizacja. Oni w Indiach mają zbliżony klimat do tego, który panował w Rio. U nas zabrakło aklimatyzacji. Nawet zwyczajnej podpowiedzi jak się przygotować na zderzenie z takimi warunkami. Amerykanie mieli wszystko dopracowane w szczegółach. Wszyscy śmiali się z ich podziurawionych koszulek, ale był to również przemyślany zabieg wzmagający wentylację. Nasze koszulki w momencie kiedy spadł deszcz, stały się ciążącą zbroją. Nie mogłem odkleić jej od ciała. To są niuanse, ale wpływają na ostateczny efekt. Trenujemy ciężko jak Zatopek 70 lat temu, a chcemy wyników na miarę XXI wieku. I nie mam tu na myśli struktury treningu. Chodzi o całą otoczkę. Maja Włoszczowska po zdobyciu medalu olimpijskiego dziękowała całemu swojemu teamowi. Tylko, że jej sztab stanowi około 20 osób. A ja mogę podziękować trenerowi, żonie i rodzinie. I to jest ta zasadnicza różnica pomiędzy tymi, którzy zdobywają medale, a resztą która stanowi tło.

Ł.P. - Czyli brakuje zespołu ludzi, którzy stworzyliby korzystniejsze warunki torujące drogę do potencjalnego sukcesu.

A.K.
- Tak. Można mi zarzucić, że sam powinienem o to zadbać, ale zwyczajnie mnie na to nie stać. Poza tym zawodnik powinien zająć się tym z czego będzie później rozliczany i z efektu, który osiągnie. Czyli z tego jak przebiegał proces treningowy i co zdziałał na imprezie docelowej. A tutaj jest zamknięte koło. Nie ma oczekiwań od maratończyków, bo wiadomo, świat głównie za sprawą zawodników afrykańskich uciekł nam dawno temu. W związku z tym, że nie ma oczekiwań, nie idą za tym odpowiednie nakłady. Nie ma nakładów, nie ma wyników. Nie ma wyników, nie ma oczekiwań. I tak w kółko. Idąc tą drogą nadal będziemy mieli w tabelach, rekord Polski Kowola na dychę. Uważam, że Heniu Szost, Marcin Chabowski, czy młody Kulka byliby w stanie pobiec szybciej gdyby mogli skupić się wyłącznie na trenowaniu pod bieżnię. A biorąc pod uwagę fakt zupełnej nieopłacalności biegania na stadionie 27:53 zostanie rekordem jeszcze przez długie lata.



Ł.P. - Wspomniany Kowol trenował w różnych miejscach na świecie, Ty ruszasz właśnie do Stanów Zjednoczonych. Ile dni w ciągu roku spędzasz na zgrupowaniach sportowych?

A.K.
- Ja jestem pod tym względem wyjątkiem. Właściwie wyjeżdżam tylko na 4 tygodnie w przygotowaniach do maratonu. Lubię trenować w domu. Mam tu w Sieradzu całkiem dobre warunki i szczerze podziwiam zawodników, którzy lwią część roku spędzają na obozach. To ma związek też z pieniędzmi. Zgrupowania finansuję sobie głównie sam. A będąc w domu mam również dostęp do tych czynników, które wymagają na obozach kolejnych nakładów, jak choćby korzystania z pomocy z fizjoterapeuty. W mojej miejscowości rodzinnej mam to wszystko zapewnione. Tym bardziej jeżeli od 1.5 roku prowadzi mnie jeden fizjoterapeuta, który zdołał mnie dobrze poznać. Dzięki temu nie trapią mnie żadne poważniejsze kontuzje.

Ł.P. - Czyli nawet na nizinach, tak jak tutaj w Sieradzu można się przygotować do maratonu na 2:11-2:12?

A.K.
- Zdecydowanie tak. Co prawda ja klimat górski tworzę sobie korzystając z namiotu tlenowego. Podchodzę jednak do tego z dystansem i staram się nie przesadzać. Tak czy inaczej już w 2012 roku przed ustanowieniem rekordu życiowego w maratonie z hipoksji korzystałem i zapewne namiot miał na to wpływ.

Ł.P. - Co jednak spowodowało, że człowiek który zwiedził pół świata, mógłby mieszkać praktycznie wszędzie, wraca do niewielkiego Sieradza? W wielu przypadkach o takich miasteczkach, które były kiedyś stolicami niewielkich województw mawia się – wyludniające się miejsca bez większych perspektyw...

A.K.
- Bardzo lubię tu przebywać. To moje miasto rodzinne. Poza tym jest cisza i spokój. Nie ma korków i całego tego wielkomiejskiego zgiełku. Jeszcze raz podkreślę, mam tu naprawdę bardzo dobre warunki do treningu. Studiowałem w Łodzi i przyznam, że większe miasta mnie męczą.

Ł.P. - Jesteś olimpijczykiem, masz w metryce solidny rekord życiowy, wiele medali mistrzostw Polski. Co 32-letniego zawodnika, który może czuć się spełnionym motywuje do dalszej pracy?

A.K.
- Staram się podnosić poprzeczkę wyżej. To, że byłem na igrzyskach nie wyklucza realizacji kolejnych celów. Uważam, że stać mnie na jeszcze szybsze bieganie i póki mogę będę starał się poprawić wynik.

Ł.P. - No właśnie, a jak sądzisz gdzie leżą Twoje granice? Czy jesteś w stanie orientacyjnie określić swój potencjał?

A.K.
- Bardzo trudne pytanie. Na pewno w dobrym biegu, w sprzyjających warunkach pogodowych i na szybkiej trasie mógłbym się zbliżyć do bariery 2:10:00. Czy ją złamać? Tego nie wiem. Na pewno w ubiegłym roku podczas Orlen Warsaw Marathonu w lepszych warunkach i przy pomocy pace-makera 2:10:30 było możliwe.

Ł.P. - I tego Ci życzę, ustanowienia rekordu życiowego podczas tegorocznej edycji Orlen Warsaw Marathonu. Dziękuję za rozmowę!

A.K.
- Dziękuję za rozmowę, a przy okazji dziękuję również firmie Sanprobi, za pomoc w przygotowaniu do sezonu oraz za jedyny na rynku dedykowany dla sportowców produkt Sanprobi Active&Sport, który również przyczynia się do moich dobrych startów.



Komentarze czytelników - 11podyskutuj o tym 
 

GrandF

Autor: GrandF, 2017-04-19, 14:39 napisał/-a:
Mylisz pan epoki. Mówimy o Kowolu, a nie Krzyszkowiaku, czy Chromiku. Oni rzeczywiście nie mieli nic. Kowol, Malinowski i Kopijasz mieli znaczeni więcej niż Ci się wydaje. Niezliczone ilości "obozogodzin", we wszystkich miejscach jak świat długi i szeroki. Poza tym sam podważasz swoje zdanie. Piszesz, że Kowol "nie miał tej wiedzy, którą dzisiaj można posiąść", a za chwilę dodajesz, że miał "dobrego trenera jakim był Wiesław Kiryk". I z tym ostatnim się zgadzam - Kiryk był świetnym trenerem. A jeżeli tak, po co Kowolowi jakaś bliżej niesprecyzowana wiedza, do której dziś jest dostęp skoro miał bardzo dobrego szkoleniowca? Poza tym musisz wiedzieć, że Tomasz Kozłowski jest wychowankiem i chyba nie przesadzę jeżeli napiszę - uczniem Kiryka więc zapewne na jego wiedzy jakieś elementy swojego warsztatu oparł.

 

nowy03

Autor: nowy03, 2017-04-19, 16:50 napisał/-a:
Rekord życiowy Artura w maratonie to 2h 10 min 58 sek

 

jankiel

Autor: jankiel, 2017-04-19, 23:11 napisał/-a:
LINK: http://Trochę kultury !

Skoro zaczął pan do mnie per pan, to kontynuacja per ty jest co najmniej niegrzeczna, zwłaszcza, że jest pan dla mnie smarkaczem. Po drugie to pan myli epoki. Bo wtedy kiedy biegał Kowol to rekord świata na 10 000 m wynosił 27:15, a w maratonie 2:08.05. A Kowol na pierwszy obóz kadrowy przyjechał w trampkach, w których chodził i trenował. Takie to były czasy. Pewnie, że jak zaczął biegać w reprezentacji to dostawał sprzęt adidasa, ale ja pamiętam jak siermiężny był to sprzęt.Jak Kozłowskiemu w Rio przeszkadzała koszulka to trzeba było wziąć bawełnianą , taką w jakiej biegało się 40 lat temu.Te niezliczone obozogodziny to jak pisałem głównie Wałcz i Szklarska Poręba. Raz był w Kenii, dwa razy w Font Romeu. Tylko Malinowski siedział miesiącami w Meksyku. A więc proszę nie konfabulować bo znam Kowola doskonale i z nim trenowałem. Jeżeli chodzi o wiedzę, to znowu chybione argumenty. To , że miał dobrego trenera to fakt. Faktem jest też , że nawet trener Kiryk nie miał tej wiedzy , którą można posiąść dzisiaj, bo metodyka treningu przez te 40 lat poszła ogromnie do przodu i to co kiedyś było dobre dziś już nie wystarcza. Nie wiem czy to jest za trudne dla pana do zrozumienia. Przecież dzisiaj Szost ma wiedzę jak trenować na 2:07 a 40 lat temu rekord świata był 2:08. Czego tu pan nie rozumie ? Kowol gdyby dzisiaj trenował przy tym stanie wiedzy to podejrzewam, że biegałby 10km w 27:00. Próbuje pan dyskutować tylko brak panu rzetelnej wiedzy, szczególnie o tamtych czasach. Stąd te manipulacje wynikami olimpijskich zmagań polskich maratończyków. Próby udowodnienia, że 39 w Rio jest lepszy niż 15 w Montrealu czy 26 w Moskwie są żałosne. Udowadnianie, że Kozłowski jest najlepszym maratończykiem, który nie dostał się na Igrzyska ze względu na wyśrubowane minimum to kłamstwo !!! To minimum było ok. 7 i pół minuty gorsze od rekordu świata. W Polsce było wielu maratończyków , którzy biegali 2:11 w czasach gdy rekord świata był 2:08,05 do 2:06,50, czyli ok. 3-5 minut gorzej od rekordu i też nie pojechali na Igrzyska. Wtedy to było wyśrubowane minimum. W ogóle porównywanie tamtych wyników z dzisiejszymi to jak porównywanie samochodów sprzed 40 lat z dzisiejszymi. Idąc pańskim tokiem rozumowania to Zatopek nie miałby szans u pana bo zrobił tylko 2:23 w maratonie, tyle że był mistrzem olimpijskim z tym czasem. Proponuję trochę pokory w ferowaniu własnych opinii i proponuję przestać robić wielkiego bohatera z człowieka , który był tylko 39 w olimpijskim maratonie, w sytuacji, kiedy w historii polskiego maratonu było wiele lepszych wyników na olimpijskich trasach, że wymienię 7m, 9m, 15m,17m, 21m, 26m, 36m. Proszę sobie sprawdzić kiedy i gdzie padły te rezultaty.

 

GrandF

Autor: GrandF, 2017-04-20, 04:55 napisał/-a:
Szanowny panie. Jesteśmy na forum internetowym, które rządzi się swoimi prawami. W tej przestrzeni zasady prowadzenia dyskusji są nieco inne niż w rzeczywistości. Jeżeli mianuje się pan "Jankielem" to nie wnikam w pańskie personalia, ani nie zaglądam w metrykę, która w tutejszej dyskusji nie ma żadnego znaczenia. Apeluje Pan o kulturę, a śmiem zwrócić uwagę, że elementy treści pańskiej wizytówki mają z nią niewiele wspólnego. Zwłaszcza pisanie czyjegoś nazwiska z małej litery. Jeżeli jednak określa pan ramy etykiety naszej wymiany zdań, dostosuję się i wrócę do tytułowania.

Manipulacją jest druga część pańskiej wypowiedzi, która częściowo odnosi się do treści formułowanych przez mojego rozmówcę, częściowo jest insynuacją. Proszę wskazać, w którym z zadanych pytań osobiście porównuję maratońskie wyniki sprzed lat do obecnych. W którym z pytań wspominam Zatopka? Gdzie próbuję udowadniać, że 39 miejsce w Rio jest lepsze niż 15 w Montrealu. Absurdalnym są pańskie porównania minimów do obowiązujących w danym momencie rekordów świata. Co to ma do rzeczy? Gdyby podstawą ustalania minimów była relacja do rekordu świata, to w naszym lekkoatletycznym zespole na igrzyska znalazłby się pewnie Paweł Fajdek i Anita Włodarczk. Proponuję zapoznać się z zasadami ustalania wskaźników. Argument, że dziś rekord świata jest lepszy niż w 2:08:05 Jonesa w przypadku kwalifikacji na najważniejsze imprezy międzynarodowe jest zupełnie bezzasadny. Owszem w 1984 roku 2:10:58 było 21 wynikiem na świecie, w 2012 – 229, ale w tym drugim przypadku 192 zawodników z rezultatami lepszymi to reprezentanci Wschodniej Afryki. W pierwszej części wypowiedzi nadal podważa Pan własne argumenty. „Faktem jest też , że nawet trener Kiryk nie miał tej wiedzy , którą można posiąść dzisiaj”, „Kowol gdyby dzisiaj trenował przy tym stanie wiedzy to podejrzewam, że biegałby 10km w 27:00”. Podejrzewa pan i gdyba, a chwilę wcześniej pisał pan, że „to jest gadanie na poziomie jakby babka miała wąsy”. Przestańmy zatem gdybać i dyskutować na temat przewagi technologicznej i szkoleniowej zawodników obecnych na tymi sprzed lat. Odpowiedź na pytanie dlaczego aktualnie długodystansowcy (wyłączając maratończyków) nie nawiązują do wyników kolegów po fachu z przełomu lat 70/80 jest szeroka i wielowątkowa. Żeby to pojąć musiałaby powstać sporych rozmiarów praca zbiorowa poddające szczegółowej analizie szereg dziedzin. Frazesy dotyczące motywacji i siły woli może wypisywać laik, a pan jawi się jako fachowiec. Jako fachowiec, partner treningowy Jerzego Kowola, świadek i obserwator lekkiej atletyki sprzed 4 dekad jest pan zapewne kibicem królowej sportu. Uparte forsowanie bezzasadnych porównań niczemu i nikomu nie służą i sądzę, że ani Jerzy Kowol, ani Artur Kozłowski nie chcieliby w tym brać udziału.

Btw – owszem, patrząc w metryki jestem względem pana smarkaczem. Wiek nie upoważnia jednak pana do obrażania kogoś. Idąc tym tokiem myślenia dojdziemy do wniosku, że historykami mogą być wyłącznie świadkowie danej epoki.

 

Admin

Autor: Admin, 2017-04-20, 06:14 napisał/-a:
Często niestety żądają kultury i o nią wołają ludzie, którzy za własnymi paznokciami mają brud. Oto wpis z Pana wizytówki:

Zainteresowania - uwielbiam czytać idiotyczne artykuły panfila

Koniec cytatu - Pańskiego, i koniec dyskusji.

 

snipster

Autor: snipster, 2017-04-20, 08:44 napisał/-a:
to ja może wrócę do tematu... :)

Artur wydaje się sympatycznym i poukładanym biegaczem i człowiekiem. Niech tylko kontuzje omijają, a na pewno będzie jeszcze miło słyszeć o Arturze.

a tej płaskiej pętli "obok domu" to zazdraszczam :P

 

Krzysiek_biega

Autor: Krzysiek_biega, 2017-04-20, 09:29 napisał/-a:
Nie ma możliwości porównać wyników sprzed 40 lat do obecnych chociażby z tego względu że wiele "odżywek" w tamtych czasach dozwolonych jest obecnie zabronionych. Przypomnijmy że bardzo dużo zawodników do roku 2015 bazowało chociażby na Meldonium co obecnie również jest zabronionym... Ponadto kontrole antydopingowe nie były tak powszechne i tak rozwinięte jak obecnie...

 

zbyfek

Autor: zbigniewwalo1, 2017-04-20, 20:58 napisał/-a:
LINK: http://x

Trzeba się urodzić na wsi i pracować na wsi w teperaturze 36 wieś . Maratony wtedy będą do zniesienia .Wujek kiedyś powiedział, byłem obrażony.

 

zbyfek

Autor: zbigniewwalo1, 2017-04-21, 10:54 napisał/-a:
LINK: http://x

B.Psujek robił minimun na 5km 13,30 w Sopocie,trochę gadliśmy nie chciał rozmawiać.Minimum na Helsinki.200m przed metą połozył się na trawie biegł zgodnie założeniem czasowym,miał dwóch prowadzących ,zgodnie z komisją sędziowską.Miał ksywe hrubesz niemieckie słowo ,polski Zatopek .Jak będziecie coś pisać to piszćie 85procent prawdy.+

 

zbyfek

Autor: zbigniewwalo1, 2017-04-22, 23:16 napisał/-a:
10km poniżej 28 minut,trzeba mieć wyobraznie,.

 



















 Ostatnio zalogowani
Daniel Wosik
23:49
Hieronim
23:46
rolkarz
23:42
pjach
23:30
romangla
23:28
szczupak50
23:23
andreas07
23:03
fit_ania
22:59
kruszyna
22:43
wwanat46@gmail.com
22:29
Namor 13
22:25
Raffaello conti
21:57
staszek63
21:55
Henryk W.
21:16
slawroz60
21:13
Jarek42
20:29
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |