2024-06-10
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| UTM 170 – A jednak warto było! (czytano: 1064 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: https://www.maratonypolskie.pl/mp_index.php?dzial=8&action=2&code=3441
Dwa razy musiałem dojrzewać do tej decyzji, ale w końcu zdecydowałem się i podjąłem rękawicę by pobiec w UTM. Byłem już raz zapisany i opłacony na ten bieg na dystansie 240km. Jednak po moich poprzednich zawodach, tj. Duchu Pogórza, gdzie dystans 204km z ponad 8 tyś. przewyższeń dał ładny wpierdziel moim nogom, zrezygnowałem. Gdy tylko poczułem się trochę lepiej, a moje stopy odpoczęły, to głowa chyba jeszcze nie do końca wyzdrowiała, bo zapisałem się jeszcze raz, ale tym razem na krótszy dystans. Chociaż kto wie, może jednak zachowałem trochę zdrowego rozsądku? 😊 Teraz już wiem, że każdy kto startuje w tych zawodach po raz drugi (i kolejny), naprawdę nie jest „zdrowy” na umyśle, wiedząc co go tam czeka 😊
Przygotowania do tego biegu kręciły się głównie wokół jedzenia, bo jak zapewne wiecie (albo jeszcze dowiecie się), bieg odbywa się pod szyldem „VEGE”, co faktycznie przerażało mnie nawet bardziej niż sam dystans czy przewyższania jakie są na tej trasie. A że jestem mięsożerny i lubię sobie w trasie przegryźć kabanosa i żółty serek, nie wspominając o zwykłych żelkach (których też nie ma na punktach), to już zaczynał robić się chaos w mojej głowie. I chyba to jedzenie przyćmiło mi to, z czym miałem się zmierzyć. Uwzględniając to co muszę mieć ze sprzętu obowiązkowego, a jest tego naprawdę bardzo dużo - począwszy od minimum 2l picia, po dwie czołówki, baterie itp., plus moje jedzenie, to sam plecak ważył około 8kg. Do tego spodenki trailowe z mnóstwem kieszeni, gdzie wszędzie mam powtykane przekąski i żele. Może wyglądam jak klaun, ale ultra to zawody w jedzeniu i piciu, więc lepiej nosić niż się prosić 😊
Na miejscu stawiam się w piątek około południa, w dzień zawodów. Start zaplanowany jest na godzinę 17:00, więc mam jeszcze dużo czasu, dlatego szwendam się w okolicach biura zawodów i tam spotykam znajome małżeństwo, Tomka i Zosię, którzy są tutaj by wspierać swojego kolegę startującego na dystansie 240km. Po przywitaniu i wymianie kilku zdań dostaję super ofertę - chętnie wspomogą mnie na kilku punktach, a w razie potrzeby mam dzwonić jakby mi czegoś zabrakło. Sama świadomość tego, że mam do kogo zwrócić się o pomoc gdy zajdzie taka potrzeba, już podnosi na duchu. Godzinę przed zawodami odbieram tylko numer startowy, ponieważ pakietów startowych tutaj nie ma - tylko pakiet finischer’a, czyli trzeba ukończyć ten bieg. Szczęśliwy numer zapinam do pasa i wchodzę do strefy startu, gdzie przed wejściem sprawdzany jest sprzęt obowiązkowy. Czemu wspominam o szczęśliwym numerze? Bo jest to 131, a ja urodzony jestem właśnie 13 stycznia 😉 Po sprawdzeniu wszystkiego nerwowo wyczekuję odliczania. I tak jak zawsze, długo wyczekuje się tego momentu startu, a w tej całej adrenalinie przedstartowej przychodzi ta chwila ni stąd ni zowąd i słyszysz już tylko: „3, 2, 1, 0!” … LECIM!
Start wyglądał jakby to był maraton albo jakaś łatwa setka - zdecydowanie za szybko i na pewno nie miałem zamiaru nikogo gonić. Mam na to jeszcze bardzo dużo czasu, po co się tak podpalać, kiedy „prawdziwy” bieg i walka o miejsce zaczyna się tak naprawdę po około 100 kilometrach. Szczerze mówiąc, to lubię biec początek gdzieś w połowie stawki, bo nie zawracam sobie głowy miejscem które zajmuję i w ten sposób mogę skupić się na biegu, czyli po prostu robić swoje. Na trasie czeka nas dziewięć punktów odżywczych, w tym trzy z przepakami. Według mojej rozpiski, jaką sobie przygotowałem by ukończyć wyścig w okolicach 27 godzin, to na pierwszym punkcie powinienem być po 3h:10min. Bez większych problemów, 20km dalej docieram do pierwszego punktu w Kasinie Wielkiej z czasem 2h26min, więc grubo przed założeniem. I jak się okazuje - na 4 pozycji. Tam szybko uzupełniam zapasy wody i w sumie tylko tyle, bo reszta to vege-przekąski i nic mi nie podpasowało, dlatego zaraz za punktem wyjmuję swoją bułeczkę z serem.
Po przebiegniętych około 30-stu kilometrach czuję, że od mocnych zbiegów zaczynają już boleć moje czwórki, a przecież przede mną jeszcze ponad 140 km, w tym słynne podejście pod Szczebel. Może nie tyle podejście, co późniejszy zbieg z niego 😐 Powolutku zaczyna słonko zachodzić, więc trzeba wyjąć czołówkę - w gęstym lesie już miejscami nic nie widać. Po zapadnięciu zmroku, podchodząc pod górę i oświetlając ścieżkę, ku mojemu przerażeniu zauważam na niej długie, niebieskie ślimaki! W myślach mówię do siebie tylko: „no ku..wa, co jest? Chyba za wcześnie na zwidy, aż tak wymęczony nie jestem”.
Chwilę później melduję się na drugim punkcie, usytuowanym na 43km, pod Szczeblem. Tym razem o ponad godzinę przed czasem (wg mojej rozpiski) i dalej na 4 pozycji. Mimo iż cały czas powtarzam sobie: „nieważne miejsce, masz robić spokojnie swoje”, to jednak ambicje przyczajone z tyłu głowy nie dają za wygraną i muszę dogonić pozostałych tym bardziej, że na punkcie mówią o stracie 5 min. A w górach to przecież żadna przewaga. Akurat przed nami słynne podejście pod Szczebel, a ta „górka” zweryfikuje wszystko. Wspomnę, że na tym punkcie też uzupełniam tylko zapasy wody, bo wciąż nie przekonuję się do tego vege. Ruszam dalej. W końcu jest „upragnione” podejście i teraz czeka mnie długa mozolna wspinaczka, ale myślami cały czas uciekam do tego, że za około 12km czeka mnie nagroda - przepak w Rabka Zaryte, gdzie mam przygotowane same swoje pyszności 😊 Po wdrapaniu się na szczyt, koleją rzeczy czeka mocny zbieg. Na tym zbiegu zauważam czołówkę trzeciego zawodnika, więc „poczułem krew”. Wiem co trzeba robić: spokojnie podejść do zawodnika przede mną, a potem jak najszybciej oddalić się. Dochodzę do kolegi na około 50-tym kilometrze, wymieniamy zwykłe „hej”, no i rura - dalej do przodu, bo pyszności czekają.
Na przepaku na 56-tym kilometrze jestem już 3 zawodnikiem i dalej grubo ponad godzinę przed czasem, co zaczyna mnie trochę niepokoić, czy później tego nie odpokutuję. Ale nie czas teraz na zmartwienia, bo na tym punkcie mam swoją wyżerkę i czeka tu na mnie Zosia, która pomaga uzupełniać bidony i bukłak z wodą. Co dziwne, daję się namówić na kuskus z sosem pomidorowym, ale chyba tylko dlatego, że to pierwsze ciepłe jedzenie od 8 godzin. Do tego zagryzam swoje naleśniczki, do plecaka wpakowuję jeszcze trochę swojego jedzenia, a do ręki na drogę biorę bułę z serem i szynką. Najedzony i pełen werwy wyruszam w dalsza drogę. Jednak tej werwy zaczyna jakoś szybko brakować, bo zaledwie po 30 minutach odkąd wybiegłem z punktu czuję, że siły opuściły, a do tego odczuwam że duży paznokieć lewej nogi poszedł w innym kierunku niż ja… Na szczęście tylko lewy, bo z prawym rozstałem się na Demonie (dystans Ducha Pogórza). Teraz każdy krok to okropny ból, z kolei na zbiegach staram się poruszać bokiem stopy, żeby palce nie dociskały końców buta. Dalej biegnę nocą i jak na złość parę razy uderzam przodem buta o wystający kamień czy korzeń i wrzeszczę wniebogłosy. Do tego dochodzi brak energii i coraz częściej w mojej głowie pojawiają się myśli o przerwaniu zawodów na następnym punkcie.
Niestety od razu zauważalnie ciężej mi się biegnie, bo na punkcie w Obidowej na 67km zjawiam się tylko 4 minuty przed planowanym czasem. To znaczy, że roztrwoniłem ponad godzinny zapas czasu do mojego celu. Tutaj wypijam kawę, dostaję coś ekstra od Pani punktu i zapominam o tym, że w ogóle pojawiły się myśli o zejściu z trasy. Pojawia się jakiś taki dodatkowy zastrzyk energii i wylatuję z punktu jak strzała. Dodatkowo zaczyna już świtać, co w dużej mierze ułatwia bieg, ale niestety nie niweluje bólu palca, który towarzyszy mi przy każdym kroku. Pojawia się myśl, że przede mną jeszcze ponad 100km i od razu nasuwa się pytanie: jak ja to mam wytrzymać? Natychmiast swoje myśli kieruję w kalkulacje i jak nigdy dotąd tego nie robiłem, tak teraz wyjmuję telefon i sprawdzam jaką mam przewagę nad czwartym zawodnikiem. Około 25min, mogło być lepiej. A ile brakuje mi do drugiego? Około 20 min. Przez takie kalkulacje można bardzo łatwo przecenić swoje możliwości, no ale czymś muszę zająć głowę. Niestety nie mogę myśleć teraz o córeczkach, bo się totalnie rozkleję. Szczęśliwie na wypadek takich chwil mam swoje pocieszajki: Oreo i M&M-sy. To są jedyne chwile, gdzie bez wyrzutów sumienia mogę zajadać się tymi pysznościami, a przy okazji ładować akumulatory.
Udało się skutecznie zająć głowę innymi myślami, niż utracony paznokieć, dlatego nie zauważyłem, kiedy minął ten czas i dotarłem na 88km, czyli na punkt w Przełęczy Knurowskiej, gdzie znowu udało się nadpracować roztrwoniony wcześniej czas o 20min. Standardowo uzupełniam zapasy wody i coli. Gnam ile sił do przodu, bo czuję taki zapas energii, że szkoda mi zaprzepaścić tej chwili. Wiem, że kolejny kryzys na pewno pojawi się niedługo, ale przede mną kolejny punkt z przepakiem, gdzie mam zamiar zmienić buty i skarpety. Tymczasem na szlakach pojawia się coraz więcej turystów. Z jednej strony fajnie po tylu godzinach samotności spotkać kogoś, jednak z czasem staje się to uciążliwe - kilkadziesiąt ludzi na szlaku wita się z tobą, zadaje pytania o bieg, a kiedy ty jesteś już wymęczony wielogodzinnym wysiłkiem, to uwierzcie, że nie chce się już odpowiadać wszystkim. Jednak rodzice dobrze mnie wychowali i znoszę tę katorgę z godnością i uprzejmie odpowiadam każdemu kto próbuje wejść ze mną w interakcję 😊 Na trasie spotykam również znajomego fotografa UltraZajonc, który robi mi niepowtarzalne zdjęcia, a zarazem przekazuje informację, że drugi zawodnik jest zaledwie o 4min przede mną. Dało mi to dodatkowego kopa i nie wiem skąd, ale znowu poczułem taką moc, że postanowiłem gonić go. Mam narzucony jakiś cel, więc głowa znów zajęta innymi myślami niż ból, o którym po chwili zapominam. Wydaje mi się, że biegnę bardzo szybko, bo ten odcinek trasy na to pozwala, ale co rusz mijam spotykanych na swojej drodze turystów i od każdego słyszę inne informacje: „goń go, masz 5min straty”, by po chwili usłyszeć „jest tylko 15 min przed tobą”. Myślę sobie: dobra nie ma co słuchać innych, po prostu biegnę swoje. Żeby nie wracać już do tego wątku, to zaspojleruję, że kolega którego tak usilnie próbowałem dogonić przyznał się podczas dekoracji, że cały czas śledził na GPS w jakiej odległości jestem za nim i kiedy ja przyspieszałem, to on również dawał gazu, dzięki czemu wykręcił tak dobry czas 😊 wróćmy jednak na trasę, bo teraz wystarczy podbiec na wieżę widokową na Lubań i oczywiście później sprawnie zbiec. Gdy docieram do góry i staję przed wieżą, to okazuje się, że nie wiem co robić. GPS pokazuje, że mam biec z powrotem, natomiast szlak prowadzi w przeciwnym kierunku w dół i tam zbiegam zobaczyć czy są wstążki oznaczające trasę. Niestety nie ma, więc wracam pod wieżę, a czas ucieka. Biorę telefon i dzwonię do dyrektora zawodów, żeby dowiedzieć się co mam robić, gdzie biec, bo wokół żywej duszy żeby zapytać. W końcu odbiera i mówi co mam robić. Więc strzała na dół z powrotem. Zbiegając w dół mijam zawodników, którzy są za mną, więc widzę że przewaga zmalała. Przez mój błąd i brak zdecydowania.
W końcu docieram na upragniony przepak w Ochotnicy Dolnej na 106km odbijam się z czasem 16h46min i, pomimo postoju pod wieżą, dalej mieszczę się w mojej rozpisce. Na tym punkcie staram się uwijać jak najszybciej, bo widziałem że konkurencja mnie goni. Żeby trochę przyspieszyć, oddaję swoje bidony miłym paniom na obsłudze, żeby uzupełniły jeden wodą, a drugi w połowie wodą i w połowie colą. Ja w tym czasie ściągam już skarpety i jest tak jak podejrzewałem… tzn. tak jak czułem od wielu kilometrów - cały pazur poszedł do góry. Ale cóż mi pozostało? Zaciskam zęby, wciągam nowe skarpetki i ubieram świeżutkie buty, na szczęście miałem akurat o jeden rozmiar większe, więc nie będzie takiego ucisku. Podziękowałem za miłą i sprawną obsługę na punkcie i uciekam z bułą w łapie. No to trzeba popić bułę i „Oooo ku…wa! To nie woda, to miętowy izo”! No to próbuję co jest wlane do drugiego bidonu. Tak jak myślałem - kobiety pomyliły wodę z izotonikiem i w drugim bidonie mam miętową colę… Masakra! Następny punkt dopiero za 24 km, a ja nawet bukłaku nie uzupełniłem. Czyli na ten odcinek pozostały mi tylko bidony z tym świństwem. Chyba zbyt wcześnie pochwaliłem drogie panie 😉 Słońce grzeje mocno, jest już południe, więc pić się chce. Na tym etapie mam do pokonania dwie górki Gorce, czyli dwa mocne podejścia i dwa mocne zbiegi. Po zaliczeniu pierwszej z górek czuję, że bidony już prawie suche, a ja w połowie odcinka do następnego punktu. Chwytam za telefon i dzwonię do Tomka czy będą na następnym punkcie w Rzeki, bo bardzo chce mi się pić, a w takich krytycznych momentach najbardziej służy mi piwko 0%. Niestety okazuje się, że w tym czasie będą obsługiwać kolegę, więc na ich pomoc mogę liczyć dopiero na kolejnym punkcie. Pragnienie rośnie, a bidony już dawno suche. Na szlaku spotykam dużo turystów i cały czas waham się czy poprosić ich o wodę, ale jakoś mi tak głupio. Myślę „sam jesteś sobie winien, to teraz wypij to piwo, które nawarzyłeś… Piwo…”.
W końcu docieram na 130km do punktu i swoje pierwsze kroki kieruję w stronę wody - w końcu piję coś normalnego. Tym razem już sam sobie nalewam wody do bidonów i uzupełniam bukłak, wiec mam 2 litry płynów. Taki zapas powinien mi już wystarczyć. Byłem tak pochłonięty piciem, że zapomniałem zobaczyć z jakim czasem odbiłem się na punkcie. Nadrobię to dopiero na spokojnie w wygodnym fotelu - byłem 9min przed celem. Wybiegając na kolejny odcinek mam mocną motywację bo wiem, że na następnym punkcie czeka mnie piwko i coś dobrego do jedzenia od Tomka i Zosi 😊 nawet okropny ból palca, czy kolejne trudne podejście pod Kudłoń, nie psują mi dobrego nastawienia. Oczywiście jak to bywa, do pewnego momentu… Moment niezwykłej walki, a w moim przypadku wręcz heroicznej, miał miejsce podczas łagodnego zbiegu przez las. Otóż wokół wszędzie rósł dziki czosnek, a ja odkąd sięgam pamięcią nie potrafię znieść zapachu czosnku. Słońce przygrzewa i zapach czosnku tak mocno unosi się wokół mnie, że chce mi się zwracać zawartość żołądka. Niestety jak na złość ciągnie się to przez spory kawał drogi. Na szczęście po tej torturze już bez większych perypetii zbiegam z Turbacza.
Melduję się w Obidowej na 149km. Gdy już dobiegałem do punktu, jeszcze z daleka widziałem Tomka i Zosię, a serce zaczęło się radować że w końcu jakieś znajome twarze. Gdy do nich dotarłem, to nie spodziewałem się tego, co mi przygotowali. Moim oczom ukazała się iście królewska uczta! Rozstawiony stoliczek, a na nim zimne piwo które jako pierwsze poszło w ruch. Do tego totalna bomba motywacyjna, bo była ciepła pizza - pół z kurczakiem, drugie pół z szynką. Kiedy człowiek po 24 godzinach na nogach dostaje takie rarytasy, to tego nie można ubrać w żadne słowa – po czasie dotarło do mnie, że to nie żadna królewska uczta, ani wyżerka. To była po prostu istna ekstaza jedzenia 😊 Wpakowałem w siebie dwa albo trzy kawałki pizzy i jeszcze na drogę spakowali kolejne dwa. Po takim wzmocnieniu nogi niosły same, a do mety pozostało zaledwie 25km. Zaledwie, bo cóż może się stać na tak krótkim odcinku? Teraz już wiem, że wszystko, a ja nie miałem pojęcia jakie piekło przede mną. Póki co, tak jak tego oczekiwałem, na około 155km dopada mnie kolejny kryzys i to już chyba zmęczeniowy, bo czuję jakbym odklejał się od rzeczywistości i momentami mnie odcinało. Kolejne „ustawienie” głowy na właściwe myślenie i muszę walczyć już do końca, bo przecież nie mogę się teraz poddać. Nie chcę dostać słynnego kubka DNF (kto nie ukończy biegu dostaje taki kubek). Na szczęście (czy nieszczęście), większość tej trasy to zbiegi, które już totalnie masakrują moje czwórki i stopy, ale nie miałbym już chyba sił, żeby podchodzić. Zbiegi mają to do siebie, że można lecieć w dół siłą bezwładności, ale niestety w bólu. Coś za coś.
Znowu jestem w Rabce, tym razem to 162km i już prawie godzina poza moim zakładanym celem. Jednak dalej na wysokim trzecim miejscu. Jestem tak wyczerpany, że nawet nie korzystam ze swojego przepaku, tylko uzupełniam bidony z wodą i już truchtam dalej. Pozostało „tylko” 12km. Jak się miałem zaraz przekonać - najdłuższych w moim życiu. Na pierwszy ogień idzie góra Luboń z 5-cio kilometrowym podejściem. A raczej z wdrapywaniem. Podczas tego podejścia spotykam kolegę z krótszego dystansu (64km), z którym razem się wspieramy w tej niedoli. Pomimo twardej walki i woli ukończenia tego biegu, to w połowie góry zatrzymałem się i podniosłem głowę. Kiedy zobaczyłem z czym muszę się jeszcze zmierzyć, to płakać mi się zachciało. Przede mną był odcinek pełen skał i kamieni, na dodatek wiele z nich chwiało się. Wdrapywałem się powoli na czworakach, ze strachem w oczach. Kiedy już myślałem że to koniec, to tak naprawdę horror dopiero się rozpoczynał. Od tego momentu powiedziałem: „walić czas i miejsce, ja chcę w całości dotrzeć do mety i do domu!!”. Tak wszystko mnie boli, że z bólu chce mi się wyć. Co ja się nakląłem na organizatorów, że takie zakończenie wymyślili i że nigdy już tu moja noga nie powstanie. Dla mnie to już nie był bieg, to była męczarnia i istna katastrofa, a najgorsze jeszcze przede mną, bo zejście ze Szczebla. Niby już tylko 4 kilometry zbiegu prosto do mety. Już dawno zrobiło się ciemno, więc czołóweczka na głowie. Wcześniej w tym miejscu była ulewa i trasa zrobiła się błotnisto-kamienista, do tego z ostrym spadem w dół. Tak jak słowami nie potrafię opisać momentu spożywania pizzy, tak nie potrafię opisać tej makabry i tego co działo się w mojej głowie. To po prostu trzeba przeżyć albo zobaczyć z bliska. Raz za razem wywracałem się i lądowałem na dupie. Nogi, ręce plecy - wszystko pozdzierane do krwi. W końcu udało się zejść z tej cholernej górki i został już tylko 1,5km odcinek na asfalcie do mety. Razem z kolegą dobrnęliśmy wreszcie do celu.
Do mety dobiegam jako trzeci zawodnik dystansu 174km z 8900m przewyższeń. Od razu po przekroczeniu mety zostaję poddany kontroli sprzętu, czy aby na pewno mam cały obowiązkowy ekwipunek. Jak wspominałem na początku, było tego naprawdę sporo. Kontrolę przeszedłem pozytywnie i dostaję pakiet finiszera. Jednak nie potrafię się cieszyć z zajętego miejsca, jedyne co wtedy czuję to złość. I nie wiem na kogo - na organizatorów za trasę, czy może na siebie, że dałem ciała na koniec? Miałem zdecydowanie większe ambicje względem czasu, a wyścig mimo trudności zajął mi 30h.
Wracam do samochodu po rzeczy i idę wziąć ciepłą kąpiel, a następnie posiłek regeneracyjny. Rezygnuję z tutejszego posiłku, bo znowu vege! Ja mam ochotę na MIĘSO, dlatego googluję co jest jeszcze otwarte o 00:30. Ku mej uciesze znajduję całodobowy kebab. Na miejscu każę, by zrobili mi największego z ich oferty, z dużą ilością mięsa, a sałatki będą zbędne 😊 i kiedy myślałem, że wszystko co najgorsze za mną, bo w końcu ukończyłem bieg… to znów się pomyliłem. To był najgorszy kebab jaki w życiu jadłem! Została jeszcze stacja Orlen, niestety posiłki na ciepło wydają tylko do godz. 1:00. Biorę zimną kanapkę z tuńczykiem, piwko (już nie zero) i wracam do auta przespać się, bo rano o 10 dekoracja.
Biegi ultra uczą pokory i że nic nie jest pewne. Tak samo biegi ultra nie są dla „normalnych” ludzi. Po końcowym odcinku zaklinałem się, że moja noga już więcej tam nie pobiegnie, tak teraz po opadnięciu emocji, chcę tam wrócić i jeszcze raz zmierzyć się z tym potworem. I nie na dystansie 174km, bo to znam. Kolejny cel to 244km. Po tym co tam przeżyłem, to trudno wytłumaczyć moją decyzję, ale umysł biegacza kieruje się swoimi prawami 😊 Może jedno mnie nakręca do tego wyzwania - dla serniczka mojej żony warto się tak sponiewierać.
@Fot. UltraZajonc
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |