2022-07-05
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| ULTRAMARATON "SZYCHTA NA GICHCIE" (czytano: 1107 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: https://smakibiegania1.blogspot.com/2022/07/gril-run-fun-czyli-ultramaraton-szychta.html
Ultramaraton "Szychta na Gichcie". W zasadzie to ta relacja powinna mieć i podtytuł : Pierwsze ultra Adriany, Celiny i Ewy czyli przeżycia „pakermana” 😉😂.
Przeczytałem kiedyś w czeluściach Internetu mądre zdanie, które cały czas za mną chodzi „Bieganie nie składa się z pomiaru czasu i kilometrów, składa się z przeżyć …”
To zdanie, to jest w zasadzie kwintesencja mojego biegania. Podziwiam i szanuję ludzi, którzy zajmują miejsca na pudle, biją kolejne rekordy, przekraczają niewyobrażalne dla człowieka granice. Ale jest i cała grupa biegaczy, którzy „robią” za różnokolorowy tłum. Co ich popchnęło do tego, aby przez kilka godzin być w ruchu ? Odpowiedzi będzie pewnie tyle, ilu biegaczy w poszczególnych biegach.
Na przykładzie ultramaratonu „Szychta na Gichcie” poznajcie historię pierwszego ultra damskiej części kameralnej paczki znajomych SMAKI BIEGANIA.
Z „Szychtą na Gichcie” kojarzą mi się tylko pozytywne wspomnienia, bo jakże nie pamiętać swojego pierwszego ultra (60 km) sprzed kilku laty. Zasadą tego biegu jest, że zawodnicy mają do dyspozycji osiem godzin i podczas tego czasu mogą pokonywać dowolną ilość razy pętlę o długości 7,5 kilometra, na przepięknej krajobrazowo trasie ulokowanej na Pojezierzu Palowickim.
Impreza taka jak lubię. Swojska, bez spiny, w kameralnym towarzystwie biegowych znajomych. Niespodziewanie, parę tygodni przed zawodami, okazało się że termin ten idealnie pasuje całej trójce naszych dziewczyn. Znam je wszystkie bardzo dobrze, mają swoje obowiązki rodzinne, zawodowe, swoje codzienne radości i smutki. Ale jednocześnie, na pewno każdej z nich, podczas tych naszych wspólnych luźnych pobiegań i zawodów, gdzieś z tyłu głowy, tliła się iskierka zmierzenia się z dystansem ultra. Ada przekraczała już granicę ultra, ale nigdy podczas oficjalnych zawodów, zaś Celina i Ewa były zupełnymi „świeżaczkami’ na tym dystansie.
Do odważnych świat należy 👍. Stąd po raz pierwszy, na kilka dni przed Gichtą, głośno padła myśl zaliczenia dystansu 45 kilometrów. Zatem od słów do czynów.
Na trzy dni przed zawodami zrobiliśmy sobie rekonesans trasy w towarzystwie organizatorów czyli Violi, Kaśki i Andrzeja ze Stowarzyszenia LUXTORPEDA. Ogromnie Wam dziękuję za poświęcony nam czas 👏. Dzięki zaliczeniu jednej pętli utwierdziłem się w następujących kwestiach : trasa biegowa jest piękna jak zwykle, została zamówiona biegowa pogoda i … należy zrobić wszystko, aby nasze Panie zawitały do świata ultra.
Dzień startowy rzeczywiście przywitał nas pogodą wprost stworzoną do biegania, jakże przeciwną od żaru z nieba, który się na nas lał w ostatnich dniach. No przynajmniej jeden asekuracyjny argument, żeby nie startować, został naszym Paniom wybity z głowy 😉.
Po dojeździe na miejsce i sprawnym załatwieniu spraw formalnych (pomysł, aby w pakiecie umieścić paczkę kawy i herbaty uważam za kapitalny 👍), mogliśmy rozejrzeć się po okolicy startu. Wspólne zdjęcie na ściance – wiadomo rzecz święta. Ale moją uwagę przyciągnął także baner informujący o tym, że poza biegami dla dorosłych, odbędą się także biegi dzieci imienia Jacka Kostrzewy. Sprytne ujęcie Darka spowodowało, że miałem biegi mojego imienia 😉 .
Na miejscu startu spotkałem mnóstwo znajomych, niektórzy wpadali tu na całą szychtę (Adam), a niektórzy tylko na określony dystans (Ania), bo w planie mieli też inne biegi w ten weekend.
Krótka odprawa techniczna mojej grupy i role zostały szybko przypisane. Szwagry czyli Darek i Irek, niby nic tak konkretnego nie deklarowali, ale z góry wiedziałem, że każdy z nich będzie chciał zrobić jedną pętlę więcej od drugiego i się … nie pomyliłem 😉😂. Uwielbiam ich wewnątrzszwagrową rywalizację, gdzie niezmiennie trudno wytypować zwycięzcę. Tym razem lepszy był Irek, ale już za tydzień, wynik na Szychcie pójdzie w zapomnienie, bo zawsze liczy się tu i teraz w ich kolejnej rywalizacji.
Za to mnie trafiła się „wisieńka na torcie”. Od początku do końca mogłem towarzyszyć na trasie Ewie i Adzie, a później jeszcze Celinie w ich przekroczeniu granicy ultra i osiągnięciu dystansu 45 kilometrów. W fachowym biegowym świecie taka rola określana jest jako „peacemaker”. Ale całkiem niedawno, dowiedziałem się od Ady, że taka osoba, to nie żaden „peacemaker”, ale … „pakerman” 😂. Nie wiem skąd Ona wzięła to określenie, ale od tego momentu dla całej naszej grupy zostałem „pakermanem”. No cóż, można autoironicznie stwierdzić, że jaki ze mnie biegacz taki pakerman 😉😂.
Pierwsza pętelka była typowo zapoznawcza. Dużo wesołej dyskusji, chwalenia uroków krajobrazu, wzajemnych żartów. Wszystko nam pasowało, a najbardziej pogoda. Nawet się nie spostrzegliśmy, jak po minięciu dodatkowego punktu pomiarowego na trasie, znaleźliśmy się z powrotem na boisku. A to oznaczało same pozytywne wiadomości : pierwsza opaska na dłoni potwierdzająca zaliczenie 7,5 kilometra, dostęp do bufetu z pysznymi owocami i napojami oraz spory zapas minut, które w założeniu zaplanowałem na pokonanie pierwszej pętli 👍.
Swojska atmosfera bufetu trochę rozleniwiała i jeszcze gotów człowiek zapuścić tam korzenie, a do tego doprowadzić nie było wolno. Na przykład Ewa, zamknęła oczy i już w marzeniach mijała metę szóstego okrążenia 😉.
Cała nasza czwórka była w zasięgu wzroku, zatem to najwyższa pora żeby po raz drugi zmierzyć się z trasą. I znowu jakże pozytywne zaskoczenie. Dziewczyny jak gdyby nigdy nic, lekkim krokiem pokonują pętlę. Jest radość, jest energia, są wesołe podskoki.
Jest nawet miejsce na wspólne żarty z Matim, który obsługiwał punkt kontrolny na trasie. Żarty, żartami, ale potem mimo fantastycznego oznakowania trasy … ja poleciałem w sobie tylko znanym kierunku 😂. Ale od czego głosy Ady i Ewy przywołujące mnie do porządku i … zrezygnowany głos Matiego stwierdzający, że u mnie to już tradycja.
Wbiegnięcie na boisko, piętnasty kilometr, druga opaska na dłoni i spotkanie mojego imiennika, który jak zwykle biegał sobie ze swoimi czworonożnymi pupilkami.
Trzecia pętla i … w myślach zacząłem posypywać głowę popiołem. To ja miałem zapewnić dobry nastrój, podnosić na duchu, wyzwalać energię, a tymczasem dziewczyny doskonale radziły sobie beze mnie. Były jaskółki i pojawiły się pierwsze zapowiedzi tego, co zrobią gdy zaliczą założony dystans, no powiem … padłem z wrażenia 😂😱. I uprzedzając fakty, na szumnych zapowiedziach się to tylko skończyło.
Wbiegnięcie na stadion czyli za nami była już połowa założonej trasy. Trzecia opaska. I spotkanie Asi i Magdy. Asia nietuzinkowa postać rybnickiego biegania i wielki wulkan energii, z którą łączy mnie kilka wspólnych biegów, a ostatnio jeszcze … praca. I Magda, z którą kilka lat temu na Gichcie zrobiłem pierwsze ultra. A takich spraw się nie zapomina. Dzisiaj na rowerze przyjechała pokibicować i wymienić serdeczności z dużą grupą swoich biegowych znajomych.
Półmetek i spory zapas do limitu. Mogliśmy zatem pozwolić sobie na chwilę rozluźnienia, krótki odpoczynek i wymienić parę uwag ze znajomymi, którzy w tym samym czasie korzystali z uroków przerwy. Jak na przykład z Mirelką, która zaczęła całkiem niedawno truchtanie od paru kilometrów, a skończyła na kilkudziesięciu. I jak tu nie stwierdzić, że bieganie jest dla wariatów 😉😂. Byli także Paweł i Wojtek, którzy uczestniczyli w rywalizacji sztafet, z bardzo konkretnym skutkiem, bo ją wygrali. Ogromne gratulacje 👏.
Czwarta i piąta pętla. Tu żarty się skończyły. Przyszły małe słabostki, małe chwile zwątpień, kości i mięśnie zaczęły dawać sygnały o zmęczeniu. W takich chwilach wychodzi prawdziwy charakter. Ada, Celina i Ewa nie są biegaczkami, które mają rozpisane plany treningowe czy specjalne diety. Nie biegają w strefach tętna czy walczą o miejsce na pudle. Biegają, bo choć mają swoje życie rodzinne i zawodowe, po prostu od czasu do czasu chcą się zrelaksować i pobyć w biegowym towarzystwie. Dlaczego o tym wspominam ? Bo chcę wrócić do początku mojej relacji. Dla nich zwycięstwem było pierwsze w życiu oficjalne ultra mieszczące się w limicie czasu biegu. Czy był ważny czas, czy było ważne miejsce ? To były sprawy kompletnie drugorzędne.
Ważne jednak, że te chwile słabości, które musiały nadejść, pokazały ich mocny charakter i wielkie życiowe doświadczenie, dzięki którym potrafiły uporać się z kryzysami. I to jest dla mnie niekwestionowane zwycięstwo 👏👏👏 i ogromnie się cieszę, że miałem w tym swój skromniutki udział. A widocznym sygnałem, że słabości pozostały za dziewczynami, była dyspozycja Ewy, że jako urzędniczka z Czerwionki musi sobie zrobić zdjęcie na tle baneru „złoża sukcesu” podczas końcówki piątej pętli 😉.
Dla mnie dodatkowo czwarta i piąta pętla to kolejne fajne spotkania na trasie ze znajomymi, których miałem okazję poznać podczas innych biegów. Tutaj na zdjęciach z Arkiem, którego poznałem, i z którym przebiegłem kilka wspólnych kilometrów na Ultramaratonie Rybnickich Rond, oraz z Piotrem, którego spotykam w najmniej spodziewanych miejscach i biegach, i któremu ogromnie gratuluję osiągniętego miejsca 👏.
Ostatnia założona przez nas pętla. Ogromny zapas czasu. Pewien stres, który mimo wszystko nam towarzyszył ustąpił, a jego miejsce zajęła … ulga 😃. „Tata powiedzieli”, jak często nazywa mnie Ada 😉, że teraz kontemplujemy sukces. Stąd będzie mało biegania, a dużo … focenia 😃👍. To było nasze pożegnanie z tym biegiem, z miejscami mijanymi po drodze. Dziękujemy strażakom dbającym o nasze bezpieczeństwo podczas odcinka przebiegającego fragmentem jezdni. Ale w tym miejscu dziękujemy wszystkim ze Stowarzyszenia Luxtorpeda, którzy organizowali ten bieg. Było ich sporo, więc pozwolę sobie wspomnieć tylko o Violi, Urszuli, Kaśce, Andrzeju i Mateuszu – bardzo, bardzo dziękuję 👏👏👏. Zadbaliście o to, żebym czuł się jak w domu. Atmosfera, doping i bufet, to wszystko pozostanie w mej pamięci i na pewno jeszcze nieraz odwiedzę trasę biegu. Tylko jak ja sobie poradzę, bez oznaczeń 😉😱.
A my kontynuowaliśmy truchtanie po ostatniej pętli i robienie zdjęć, aby mieć jak najwięcej wspomnień z tego miejsca. Były ploteczki, ale tylko … na tematy biegowe 😉. Było dzielenie się wrażeniami i wskazywanie miejsc czy odcinków, w których, naszym zdaniem, najlepiej się biegało.
Ostatnia pętla minęła nam zbyt szybko. Wspólne wbiegnięcie na linię mety i ogromne wzruszenie dziewczyn, że to już, że za nami 45 kilometrów, że już teraz mogą oficjalnie nazywać się ultraskami 👏👏👏. Komplet opasek na ręce, z czego najważniejsza ta największa, czarna z napisem „ULTRA”. Potem medal na szyi i wspólne zdjęcie naszych „smaczków”.
Wreszcie mogliśmy na dłużej zagościć w bufecie i skonsumować grillowaną kiełbaskę. A ja mogłem wręczyć naszym dziewczynom przygotowaną dla nich niespodziankę. Komplet produktów z limitowanej serii „ULTRA”, jakże ważnych w życiu każdego ultrasa 😉👏. Przygotowanie tego zajęło trochę czasu, co jest niepodważalnym argumentem, że wiara iż zrobicie dystans ultra była od początku, ale mimo wszystko wolałem tego na trasie dopilnować 😉. Atmosfera była bardzo wzniosła, wręcz poetycka i należało zacząć powoli wracać do rzeczywistości. W takich chwilach zawsze możemy liczyć na naszą niezastąpioną Adę, która wnikliwie oglądając szczelnie zapakowany prezent, bardzo poważnym głosem oznajmiła – „to ma być dla ultraski, przeca jo tu widza … klamerki” 😂.
I jak tu nie kochać naszych grupowo-biegowych „smaczków”. Dziewczyny wielkie, wielkie brawa 👏👏👏. No dobra, dla Panów też 👏.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |