2018-05-22
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Toporek 25km czyli drugi raz góry (czytano: 842 razy)
Bieg górski - Beskidzki Toporek 25km.
Na stronie organizatora można było między innymi wyczytać: dystans: 25,6 km; przewyższenia: +1267m/-1143m; średnie nachylenie: 9,8% (wzrost) -9,1% (spadek); 90% trasy to szlaki turystyczne...
Ale cyferki-cyferkami a bieg górski jednak rządzi się swoimi prawami, to nie jest asfalt i płaska prasa gdzie z góry można założyć przewidywany czas i narzucić sobie średnie tempo, którego się pilnuje, oj nie. To zupełnie inna bajka... piękna bajka pełna nieoczekiwanych zwrotów akcji :) Ale zacznijmy od początku... na początku był chaos... yyy... no tak, był w mojej głowie, bo to pierwszy mój start na takim dystansie i do tego w górach, czyli masa niewiadomych - jak się ubrać, co zabrać poza wymaganym minimum, ile żeli, ile wody/iso, brać kurtkę czy nie, koszulka czy może bluza, nie no, nawet jak będzie zimno to i tak będzie mi pewnie gorąco jak się rozgrzeję.
Wyjeżdżamy z moimi wiernymi kibicami czyli z mamą, żoną i synkiem niemalże planowo, czyli ok 7:40, w Andrychowie jesteśmy o 9:00. Godzina do startu mojego dystansu. Ostatnie dni pogoda nie rozpieszczała, sporo padało i było zimno, dzisiaj teoretycznie pierwszy dzień polepszenia pogody, na razie coś ok 12C i pełne zachmurzenie ale z widokami na małe przejaśnienia. Najważniejsze, że nie pada i podobno nie powinno, więc kurtka zostaje, stawiam na koszulkę z krótkim rękawem, znając życie już na pierwszym kilometrze będzie mi gorąco ;)
O 9:50 - idziemy na miejsce startu, bardziej gotowy już nie będę ;) Spotykam jeszcze Mariolę i Darka, życzymy sobie powodzenia, rozglądam się jeszcze za Wojtasem, bo miał biec ale go nie widzę, pewnie jest gdzieś z przodu. Ja ustawiam się praktycznie na samym końcu z mocnym postanowieniem - "wystartować spokojnie a potem jeszcze zwolnić" :)
Na starcie ok 200 biegaczy. 3... 2... 1... start... poooowoooooluuuuutkuuuu... :) Truchtam jakiś 10-ty od końca, mam się delektować tym biegiem poznając przy okazji swój organizm podczas biegania w górach na dystansach powyżej półmaratonu. Start od razu pod górkę, pierwsze ok 300-400m to droga asfaltowa i tu już co niektórzy od razu przechodzą do marszu. Truchtam jeszcze kawałeczek mijając kilkanaście osób, zastanawiając się czy oni tak z założenia nie biegną na początku, czy to taka strategia na każdą nawet małą górkę a może niektórzy znaleźli się tu tylko przez przypadek ;) a może też na razie przejdę do marszu bo i tak się zaraz przytka przy wejściu na szlak. Tak, tak zrobię. Po kilkudziesięciu metrach stwierdzam że na razie to taka górka, ze u siebie na osiedlu mam bardziej strome więc zaczynam jednak truchtać przeskakując pojedyncze osoby jeśli tylko nadarza się okazja. Jak tu truchtać powolutku jak mi się z tyłu głowy cały czas kołacze Wiewiórka Na Drzewie – ...biegnij, biegnij żwawo, górami lasami, nad strumykiem przeskocz, chyl się pod drzewami... (polecam: https://youtu.be/sfmvNYx4ckQ) Takim oto sposobem jestem już jakieś 30 pozycji wyżej w rankingu ;) Już po pierwszym kilometrze robi się luźniej, można zacząć biec własnym tempem a nie dostosowywać się do osób przede mną i zarazem nie mieć kogoś na plecach.
Teraz zaczyna się przygoda :) Do około 7km trasa biegnie to w dół to w górę, z tendencją raczej zwyżkową. Na bardziej stromych podejściach przechodzę do marszu, na wypłaszczeniach biegnę swoim tempem ok 5:30-6:00 żeby się nie zarżnąć przed tym co mnie jeszcze czeka. Wiem, że najtrudniejszy moment na trasie będzie mniej więcej między 8 a 10 km - podejście pod szczyt Gancarz gdzie nachylenie miejscami przekracza 40%. No i jest... na mojej drodze pojawiła się kamienisto-błotnista ścieżka ociekająca wodą... a może to były pot i łzy tych przede mną? Trzeba zacisnąć zęby i pokonać te 300m w pionie na odcinku niespełna 2 km. Dłonie na kolana i napieramy. Już po kilku krokach łapię rytm i idzie mi to całkiem nieźle, staram się nie patrzeć w górę aby nie widzieć ile jeszcze czeka mnie tego podejścia. Schylam się bardziej, wzrok utkwiony w ścieżkę przede mną i zerkam tylko od czasu do czasu na osoby które zaczynam wyprzedzać, z kijkami czy bez łykam ich jednego po drugim i to dodaje mi sił do dalszej walki z Gancarzem. Zaczynam sobie w głowie obstawiać ilu jestem w stanie "połknąć" na tym podejściu. Przy 10 wygrałem zakład sam ze sobą i "łykam" kolejnych. JEST MOC!!! Kurde, chyba zacząłem się ścigać a miało tego nie być. I to ściganie w tempie 14-16min./km - hahaha, dobre sobie :D Ślimak Turbo! :D I tak na tych rozmyślaniach niepostrzeżenie pokonałem to podejście. No to teraz nieco wytchnienia na pofalowanym odcinku do kolejnego podejścia pod Leskowiec. Z kilkunastu osób wyprzedzonych na "ścianie płaczu" dochodzą mnie tylko dwie, więc albo się nieźle zajechali albo ja zacząłem się rozkręcać ;)
Docieram do punktu żywieniowego pod Leskowcem i postanawiam dać sobie trochę luzu. Na spokojnie wciągam jednego żela, popijam wodą, uzupełniam zapas iso w softflaskach. Chwilę walczę z camelbagiem, który chyba się gdzieś zawinął w plecaku bo miałem problem po drodze aby się napić przez wężyk. Jeszcze rzut oka na panoramę Beskidu i pora ruszać dalej, w końcu to dopiero półmetek.
Dalej trasa leci pod górkę, do szczytu Leskowca. Na szczycie fota i dalej 1,5 km przyjemnego zbiegu gdzie stromizmy były miejscami na tyle łagodne że można było popuścić hamulce. Teraz tak naprawdę można poczuć piękno biegu górskiego, mniejsze i większe hopki, las, piękne widoki, góra, dół, góra dół. Na drodze sporo rozlewisk po ostatnich ulewach, gdzieniegdzie trzeba uważać bo ślisko i grząsko. Nagle zauważam, że za mną nie ma żadnego zawodnika, przede mną jakieś 100-150m ktoś biegnie ale poza tym pusto. Rozglądam się czy czasem nie pomyliliśmy trasy ale już po ok 300m widzę kolejną taśmę czyli jest ok (tu należy dodać, że trasa super oznaczona). Za jakiś czas dochodzę tego przede mną na podejściu zaraz przed Rezerwatem Madahora. Uwalony z tyłu jakby zaliczał każdy błotnisty rów po drodze, pojawiają się jeszcze inni biegacze, też jacyś tacy nie za czyści ;) a cisną tak jakby spóźnili się na start i chcieli teraz nadgonić. Jedna z dziewczyn które udało mi się dogonić uświadamia mnie, że tu już biegną Ci co startowali na 43km, dla nich w sumie to już ostatnie kilometry a startowali sporo przed nami jeszcze w trudnych warunkach i deszczu to nie dziwota, że się bardziej uciorali od nas :) Po drodze wciągam drugiego żela i znowu problem z wężykiem więc zapijam go isotonikiem.. słodko... słodko... bleee :p Coraz częściej zaczynają się pojawiać biegacze z dystansu 43km i trzeba im ustępować z drogi bo napierają ostro. No ja ich podziwiam, takim tempem lecą a w nogach mają już niemal dwa razy tyle co ja. I tak na tych wymijankach docieram na ostatni szczyt trasy czyli Potrójną. Jest tu zlokalizowany drugi punkt z wodą więc łykam szybko jeszcze shota magnezowego, bo zaczynam czuć że skurcze uda są blisko a teraz dam im popalić na ostrych zbiegach, zapijam kubkiem wody i dalej. Jeszcze jeden mały podbieg, za mną zostawiłem jakieś 2-3 osoby, przede mną widzę jednego biegacza ale tylko przez moment, bo poleciał jak strzała. No to teraz już z górki do mety :) No, tak ale co to za górka, ostatnie 3 km to niemal karkołomny zbieg po kamieniach, między korzeniami po szlaku nachylonym od 15% do 45%. Mija mnie jakaś dziewczyna ale staram się nie odpuścić, cały czas jest jakieś 10-20m przede mną. W oddali słychać metę, z zegarka wynika że jeszcze ok 1,5km więc myślę że pewnie mi GPS przekłamał i meta będzie tuz za zakrętem. Okazuje się że nie, po drodze stoją kibice tej dziewczyny co biegnie przede mną i krzyczą do niej że jeszcze tylko 1km. Czyli jednak GPS nie kłamał, ostatni km i meta. Pojawiają się jeszcze jacyś biegacze przed nami, nieco odpuszczam bo czuję że i tak już nie dojdę chyba nikogo a "czwórki" już trochę palą. Końcówka to jakieś gruzowisko którym chyba miał być utwardzony szlak, każdy omija to bokiem, potem przebiec jedynie przez rzeczkę i META! Mamy to! Na mecie pełno kibiców no i moi też są :) Jest radość. Szczerze mówiąc bałem się, że ten bieg mnie bardziej sponiewiera :) Warunki pogodowe sprawiły że przeżyłem to w niezłym stanie, dopiero masażysta na mecie dał mi popalić ;) znęcał się nad moimi nogami blisko 30 min, kilka razy myślałem że będę wył z bólu. Ogromna satysfakcja był fakt że przesunąłem się z niemal ostatniego miejsca na starcie o ponad 100 pozycji :) Fajnie jest startować z ogona :D
Był to mój drugi bieg górski, natomiast pierwszy na takim dystansie. Szczerze mówiąc czuję mały niedosyt, jakoś mi mało tego... nie wiem czy to dobry omen ;) za szybko zleciało... ledwie 3:20, chociaż na razie nie wyobrażam sobie 6h na trasie ;)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu michu77 (2018-05-22,18:16): Gratulacje... coś czuję, że wsiąkniesz w te biegi górskie :P
|