2018-04-23
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| jak dziecko we mgle (czytano: 1503 razy)
jak dziecko we mgle
Kolejny maraton, już jedenasty, przypadł na Warszawę, Orlen. Do Dębna nie udało mi się zapisać, do Krakowa trochę daleko, a w Warszawie mam nocleg. Więc Warszawa.
Pogoda. Jeden z najważniejszych czynników w czasie maratonu. Rano spojrzenie w okno i niestety potwierdzenie prognozy – ani jednej chmurki na niebie. Jeden plus – chłodny wiatr.
Pod Stadionem Narodowym tłumy, ale w tym tłumie spotykam kolegę Mirka. Nie spotykam za to Hani, z która mieliśmy spotkać się przed startem, a potem pobiec razem, na tyle, na ile da się to zrobić w takim tłumie.
Start. Mam numer dla sektora 3:45-4:00, ale staję bliżej 4:15. Plan jest taki – pobiec początek tempem ok. 5:50, a potem albo przyspieszyć, albo nie dać się wyprzedzić zającom na 4:15. Byle dobiec w czasie poniżej 4:20.
Kiedy jeszcze nie biegałem, dawno temu, oglądałem program zapowiadający Maraton Warszawski. Opowiadał Przemysław Babiarz. W pewnej chwili przechodząca osoba zapytała go – Przemek, a ty biegniesz ten maraton? „Nie, bo nie jestem gotowy na czas poniżej 4:20”. I tak mocno utkwił mi w głowie ten czas, który uznałem za bardzo ważny, skoro sam Babiarz o nim mówił, że dzisiaj na starcie każdego maratony mam dwa cele – pobiec poniżej 4 godz i zmieścić się w 4:20.
Ruszamy. Pierwszy kilometr i tempo 5:52. Dobrze. Na tym odcinku jeszcze sporo cienia, bo słońce nisko. Drugi kilometr 5:55. Tętno w pierwszym zakresie. Wszystko zgodnie z planem.
Trzeci kilometr. W połowie tego odcinka lekka wibracja z zegarka. Patrzę i z trudem odczytuję – słaba bateria. Jak to możliwe!!! Dwa dniu temu zegarek naładowany na 100%! Po chwili zegarek wyłącza się. Uruchamiam go ponownie z nadzieją, ze to jakieś chwilowe zakłócenie. Kilka sekund i… słaba bateria!
Co teraz? Wiem, że jestem w Warszawie i biegnę Orlen Maraton. Nic więcej. Nie wiem na którym jestem kilometrze, nie znam tempa, z jakim biegnę, a przede wszystkim nie znam swojego tętna! To dla mnie wskaźnik najważniejszy.
Zaczynam analizować sytuację. Jest nawet myśl o zejściu z trasy. Szybko jednak odganiam ją. Widzę przed sobą baloniki na 4:00. Postanawiam pobiec za nimi tak długo jak to będzie możliwe, a potem uciekać przed 4:15. Wiem, że przy tak słonecznej pogodzie ostatnie 10 km będzie ciężka próbą sił.
A więc biegnę jak dziecko we mgle. Nie znam swojego tętna, nie znam swojego tempa. Przyzwyczajony do zegarka i pokazywanego przez niego dystansu z trudem odnajduję tablice ustawione na poszczególnych kilometrach. Niektórych nie zauważam. Dodatkowo pewne zamieszanie wprowadzają punkty z woda i żywieniowe. Mam wrażenie, ze nie są ustawione co 2,5 i 5 km. Czasem trochę przed, czasem trochę za.
Gdzieś w okolicach 8-10 km zauważam przed sobą Hanię. Trzyma się grupy na 4:00. Trochę przyśpieszam i po kilometrze jestem obok niej. Mówię co się stało. Biegniemy dalej razem. Ona z marzeniem złamania pierwszy raz granicy 4 godzin, a ja? Nie wiem, bo zegarek mi nie działa :)
Po paru kilometrach stwierdzam, ze chyba jednak dla mnie za szybko. Hanie biegnie dalej z grupą, ja trochę zwalniam. Baloniki na 4:00 ciągle jednak w zasięgu mojego wzroku.
Przed 23 km znowu jestem obok Hani. Ona biegnie równym tempem, ja, jak wynika z tej sytuacji, trochę nim szarpię. Przed nami długi zbieg. Kiedy przed biegiem Hania zapytała mnie o plan na bieg to powiedziałem tak – Haniu, do 23 km tempo na 4:00, na zbiegu rozpędzamy się i dzida do mety :).
Na zbiegu jesteśmy jeszcze razem, ale na wypłaszczeniu Hania zostaje trochę z tyłu. Nie zwalniam, bo już czuję, że zmęczenie narasta i trzeba zrobić zapas na ucieczkę przed czasem powyżej 4:20.
Dalej biegniemy w stronę Wilanowa. Koszmarnie nudny odcinek, pod wiatr, w pełnym słońcu. To odczucie dodatkowo potęguje zmęczenie.
Widzę tablice 32 km i postanawiam zatrzymać się na chwilę przy wodopoju. Robię tak. Piję spokojnie. Ruszam do biegu i widzę , że Hania mnie w tym czasie wyprzedziła. Dzielna dziewczyna biegnie równym tempem.
A ja? Zagubiony w czasie i przestrzeni zaczynam odliczać kilometry do końca. Robi się coraz cieplej. Następny wodopój i chwila marszu. Baloników na 4:00 już nie widzę, ale na 4:15 za sobą też nie. Jestem chyba w bezpiecznej strefie.
No i jestem w Warszawie, biegnę Orlen Maraton. Tyle wiem, dziecko we mgle.
Dalej to już dosyć szybki bieg przerywany marszem. Gdybym miał pulsometr, to biegłbym pod jego dyktando – do maksymalnego i przerwa na jego obniżenie. Taki mój Galloway. Skoro jednak nie mam informacji o tętnie, to biegnę ostrożnie, może i za ostrożnie.
Widać już Stadion Narodowy. Wbiegam na Most Świętokrzyski. Jestem wyluzowany. Przebiegłem kolejny maraton, zmieściłem się w 4:20, czas nie będzie gorszy niż 4:15, bo nie widzę za sobą tej grupy. Na ostatnim kilometrze jeszcze podbieg przy stadionie, przechodzę w chwilowy marsz, bo przed metą pewnie pełno fotografów, trzeba ładnie wyglądać :).
Ostatnie prosta, długa i nużąca prosta do mety. Fajnie było – pomyślałem wtedy. Mimo braku zegarka trafiłem na metę i to w odpowiednim czasie, 4:08:01. Przed samą kreska robię jeszcze radosny samolocik.
Jak dziecko, dziecko we mgle.
Ps. Hania – 3:59:45
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu birdie (2018-04-23,11:37): Jak na bieg na czuja to rewelacja. Kiedyś tak wszyscy biegali i jakoś żyli. Ja za to na zegarek co minute prawie patrzyłam, jak nienormalna :) A Ty sobie biegłeś 4 godziny bez technologii i udało się pięknie. Miałeś szczęście :)
|