2016-07-07
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| 100 kilometrów sudeckiego upału (czytano: 1399 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: http://adamklimczak.blogspot.com/2016/07/100-kilometrow-sudeckiego-upau.html#more
A więc jadę. Miałem co nieco zamieszania z samym zapisaniem się na Sudecką 100 - od stycznia byłem PEWIEN że jestem zapisany i zapłacony. A nie byłem. Na szczęście tydzień przed startem chciałem sprawdzić, kogo to spotkam na trasie. I nie spotkałbym siebie. Nie było mnie. Szybki przelew i jestem, tyle że o kilka złociszy drożej płacę za start - i tak śmiesznie niska opłata jak za taki bieg.
Sam udział w biegu - sprawa powiedzmy, honoru. Albowiem dwóch poprzednich edycji nie ukończyłem. Tym razem jakoś sobie powtarzałem - do trzech razy sztuka.
I tutaj następuje w miarę obszerny i całkiem rozwlekły opis moich setkowych zmagań. Dla mniej ciekawych polecam pominąć.
Jadę na bieg z ekipą zatwardziałych ultrasów - Pawłem z Kalisza i Bublami, wozem bez klimatyzacji. A że w piątek temperatura była pod 36 stopni, to i się nie jechało przyjemnie. Po drodze jeszcze jakieś utrudnienia i przejazd przez Sobięcin.
Dojechaliśmy do Boguszowa-Gorc, a konkretnie do Boguszowa. Jestem tu już czwarty raz, to już coś. Biegacze już są na miejscu, nie jesteśmy bynajmniej pierwsi. Za to i tak za wcześnie, chyba coś po 19 tam byliśmy, a start o 22. Jednak tak wczesny przyjazd był ważny dla osób, które chciały zostawić przepaki, odbierane do godziny 20 - potem musiały już jechać na punkty. Leziemy po pakiet - jest konkret.
Najbardziej podoba mi się szkalny dzbanuszek na wodę - z napisem "Wodociągi Wałbrzych - dobra woda z kranu". A że słowo ma moc, od tamtej pory wypiłem już sporo wrocławskiej kranówki. Ad rem, w pakiecie oczywiście koszulka, podobna do tych z zeszłych lat, poza tym jakaś szmata na łeb - bez komentarza, i płyn do płukania ust, chyba Colgate. Wszystko w gustownej torebce z logotypem biegu - lepiej niż standardowy pakiet. Trasa ma niby 100 km, a oficjalnie chyba 96,3 km z przewyższeniem dodatnim 2780 - przynajmniej tak jest na stronce ITRAy. Dodatkowo podali, że bieg ma 4 nowe punkty kwalifikacyjne do UTMB - mnie to (chyba) nie dotyczy. Trasa łatwa, podrzucę jeszcze profil wysokościowy.
Tak więc czekamy na start. Ja leżę na trawce, gapię się na ptaki i jakieś nierozpoznawalne drzewo nade mną. Chmurki się przesuwają, ptaki harcują, ja marznę od ziemi - i jakoś mija półtorej godziny. Trzeba się zbierać, nastrajać na bieg. A ja jakoś nie mam ochoty, nie wierzę że to przebiegnę, boję się ciemności i tej atmosfery biegu w gęstym lesie. Ostatnie starty kończyły się dla mnie kłopotami żołądkowymi i straszliwym zmęczeniem, mimo że kończyłem na maratonie.
Na bieg jestem przygotowany szybko - przebrany już tradycyjnie przyjechałem, mocuję pas z bidonami 2*600ml, które napełniam "dobrą wodą z kranu". Poza tym na trasę biorę torebkę z husteczkami higienicznymi i telefon komórkowy, na łeb wciągam czołówkę 80 lumenów. Tyle - full wypas, więcej niepotrzebne, i tak można powiedzieć, że biegnę "na ciężko". Robi się coraz ciemniej, idziemy na start. Ustawiam się byle gdzie, i start.
Sztuczne ognie strzelają, robiąc hałas niczym artyleria przeciwlotnicza. Biedne psy, widzę nawet jednego po drodze, widać, że wystraszony. Mi też te wystrzały nie pasują, powolutku posuwam się do przodu. Robimy jeszcze rundkę dookoła rynku w Boguszowie - najwyższego rynku w Polsce(592). Szybko wybija pierwszy kilometr - oczywiście nie na moim bieda-zegarku. I wbiegamy w las, jeszcze nie włączam czołówki, oszczędzam światło, szczególnie, że moja latarka paliła się nie wiem jak długi czas zanim ją założyłem - nie ma jak tani model bez blokady. Dookoła mnie na pewno sporo osób biegnie docelowo maraton - wydaje mi się, że pędzą mimo wszystko jak wariaci. Jako że ja za bardzo nie trenowałem, w sensie nic dłuższego ostatnio nie biegałem - oszczędzam siły. Przebiegamy koło stadionu w Boguszowie - podobno też najwyższy w Polsce, leży wyżej niż rynek. Na trasie tłok, na podejściu na Mniszek(711), nie wspominając o zbiegu z Mniszka, wybuchają jakieś kłótnie o zabieganie drogi - może to ja komuś zabiegłem? Ciemno jest, nie wiem, biegnę dalej, nie będę się przejmował. Za Mniszkiem wbiegamy na punkt żywieniowy - ładuję wodę do bidonów, żadnego izotonika! Za punktem wybiegamy z lasu, wbiegamy do Gorców. Dalej już polami, przez Jabłów aż do Masywu Trójgarbu i Krąglaka - mikroregionu wg Kondrackiego, położonego w mezoregionie Góry Wałbrzyskie. A konkretnie to będziemy zdobywać Trójgarb(778). W nocy to niewiele widać, nie rozpoznaję tych terenów, a już raz tu byłem turystycznie. Trasa jest pokręcona jak baranie rogi, wchodząc pod górę widzę ludzi już zbiegających na dół. Po zakręconym wejściu na Trójgarb zbiegamy do punktu żywieniowego, na którym zjadam 2 bułki słodkie. Z punktu widać kolejny punkt oddalony o 6 kilometrów biegu - tyle że jest on po drugiej stronie skrzyżowania - potem robimy duże koło - na mnie to działa źle, cały bieg będę marudził, jak mi się trasa nie podoba. Za 23 kilometrem, za punktem pomiarowym spadam w krzaki na dłuższego pit-stopa. Nie jest to dobra oznaka, bo może oznaczać kolejne problemy, ale nie wszystko już będzie dobrze. Potem 3 km podejścia do punktu "skrzyżowanie czereśni 2". Coś zwalniam, ludzie mnie wyprzedzają biegiem - pewnie maratończycy. A mi chce się spać, idę jak zombie. Na punkcie zjadam już 4 bułki, co mnie spowalnia. To jest ostatni większy posiłek na biegu. Za punktem zbiegamy w dół, wybiegamy na łąki, pola, w każdym razie poza las. Przekraczamy drogę 376, na której kibice dopingują i niektórzy pod ich wpływem niepotrzebnie przyśpieszają, ja to oczywiście zlewam. Z tego odcinka widać pięknie Chełmiec, a o godzinie 1:21 - co zapamiętałem dobrze - widać pierwsze błyski odległej burzy. Wybiegamy z pól, wbiegamy na asfaltową szosę lekko w dół - biegnę tu trzeci raz to w miarę dobrze pamiętam okolicę. Punkt z wodą na 33 km (według mnie trochę wcześniej) i wbiegamy na drogę okrążającą Chełmiec(851). Zamiast pruć prosto na Szczyt - my okrążamy bydlaka. Podejście lekko w górę, ni to biec, nie iść - oczywiście idę, zachowawczo, byle do końca, chociaż w tym momencie łapie mnie zwątpienie i ogarnia poczucie bezsensu. Które szybko mija i przechodzi w sam nie wiem co, stan między jawą a snem, wiem że idę, wiem że się lekko zataczam, zombie mode. Nagle kawałek zbiegu, chwilowo się rozbudzam. Potem znowu lekko pod górę. Zagaduję do biegacza, który właśnie mnie doszedł - "Czy to normalne że chce mi się spać?". Tekst całkiem z czapy, bo i tak się czułem. On mi odpowiada - "Chyba tak, jest za 20 druga" - czy coś w ten deseń. Jak się duuuużo później okazuje, biegaczem tym jest Arkadiusz z Janowic Wielkich, biega od 5 miesięcy i pierwszy raz biegnie dystans większy niż 30 km. Postanawia biec ze mną, gadamy o jakichś pierdołach, rozbudzam się, o to mi chodzi. Ok, jak chce, to niech podróżuje ze mną, wątpię by dotarł. Łatwo osądzać ludzi po wyglądzie, po pozorach. Jego to nawet nie po wyglądzie, bo jego twarzy przyjrzałem się dokładniej dopiero na zdjęciu.
Lekko podbudowany przyśpieszam, maszerujemy żwawo. Nikt nas nie wyprzedza, łykamy pojedyncze osoby. Dogania nas dziewczyna w pomarańczowym i to biegiem. Potem ją dochodzimy, lezie naszym eko-tempem. Krążymy dookoła tego Chełmca, w końcu włazimy na zielony szlak i już wiem że jesteśmy blisko. Na szczycie punkt - 38 kilometr, ładuję wody bo bidonów, coś tam piję. Chwilę przed nami z punktu zbiega dziewczyna w pomarańczowym. Ponownie widzimy ją dopiero za kilkadziesiąt kilometrów. Za to widok rzygającego na żółto kolesia działa źle na mój żołądek. Zarządzam wymarsz z punktu, nie mogę patrzeć na to, co się tam dzieje. Maszerujemy krótko, zaraz mamy przed sobą dość ostry zbieg, po chyba lekko odnowionym szlaku żółtym - widzę świeżo wysypane kamienie. Arka boli kolano, ale z heroizmem zbiega moim luźnym tempem. Szybko się wypłaszcza, zostały 3 km do mety maratonu i wyprzedzają nas maratończycy i inni.
Na mecie maratonu jeszcze w miarę ciemno, była godzina 3:23, a ja byłem na 55 pozycji wśród setkowiczów. Mam chwilę słabości i chętnie bym się uwalił na materacu - na szczęście materac był mokry i brudny. Napełniam bidony i szybko ruszamy dalej, już w zauważalnie mniejszej liczbie osób. Skromniejsza ilość ludzi na trasie i od razu przyjemniej. Lecimy przez las, powoli się przejaśnia, wybiegamy w Boguszowie i już bez latarek ciśniemy dalej po asfaltach. 53 km - pomiar czasu, kawałek dalej wbiegamy do lasu pod Dzikowcem i ruszamy w kierunku wyciągu. Mijamy go i podchodzimy stromą, kamienistą drogą pod górę. To już nie są Góry Wałbrzyskie, jesteśmy w mezoregionie Góry Kamienne.
Na tym ostrym podejściu mam kryzys, wydaje mi się, że odcina mi zasilanie. Brak cukru we krwi, ledwo lezę pod górę, plus jeszcze życie utrudniają mi muchy w apokaliptycznych ilościach. W końcu coś widać, jesteśmy nieopodal wieży widokowej i zaraz będziemy przy punkcie na 55 km - i mojej wymarzonej słodkiej herbacie, moim źródłem płynów już do końca biegu. Piję herbatę, jem bułkę, chwilę siedzimy pod wieżą. Wcześniej zachwycamy się widokiem w kierunku północnym - na Boguszów i okoliczne, nie do ogarnięcia dla mnie z nazwy, górki. Widok cudowny, żałowałem, że nie mam aparatu, muszę się wybrać na tą wieżę widokową.
Czas ruszać, docieramy zaraz do szczytu Dzikowca(836) i po paru chwilach jesteśmy na bezleśnym terenie z Łysym Drzewem, charakterystycznym punktem widocznym z Boguszowa. Jeszcze chwila znajomym zielonym szlakiem i zbiegamy w dół w lewo, potem zataczamy prawie koło po fajnej leśnej drodze i później na Stachoń(808), i dalej niebieskim na Lesistą Wielką(851). Co ciekawe, nie poznaję że byłem tam w lutym, co prawda był śnieg, ale jednak wszystko wygląda inaczej. Na Lesistej jest 65 kilometr i punkt odżywczy. Prędzej go wyczuwamy, niż widzimy - wolontariusze palą ognisko. I to nie byle jacy wolontariusze, bo to chłopaki z grupy ASG. Ładujemy wodę, wyprzedzamy parę osób na punkcie i lecimy w dół. Ja myślałem, że będzie w dół aż do 72 km - do punktu w Grzędach - jednak napotkaliśmy trochę podejść. Wyprzedzamy ze 3 osoby na tym etapie i dopadamy do Grząd - tutaj sporo osób schodzi z trasy. Teraz to już im nie zazdroszczę, tyle przebyć by zejść - trochę słabo. Spotykamy też dziewczynę w pomarańczowym, która była tu 30 minut przed nami - szacun, tyle że schodzi już z trasy, ale jako pierwsza kobieta w klasyfikacji 72 km. Jest godzina 8, już jesteśmy10 h w trasie. Humory dopisują, na punkcie wolontariusze to raczej starsi ludzie, ale bardzo mili. Ja już nic nie jem, tylko uzupełniam herbatę i udajemy się w dalszą drogę.
Na szczęście tego nie wiem na trasie, ale praktycznie wracamy się na Lesistą, a przynajmniej wchodzimy na jej zbocza, by później być blisko Dzikowca - z czego zdajemy sobie sprawę. Na tym etapie zaczynamy walczyć z upałem i operującym słońcem - chowamy się w miarę możliwości do cienia. Wyprzedzamy jeszcze parę osób - jest "moc". Sporą cześć tego etapu pokonujemy zboczem Dzikowca po leśnej drodze, dość wygodnej. Niedaleko zalewu doganiamy kolejną kobietę, i tutaj nas zaskakuje - bo chyba się zdenerwowała że ją chłopy wyprzedzają i z powrotem nas doszła. Poruszamy się kobiecym tempem aż do zalewu - punkt na 86 km. Gdy my wbiegamy na punkt, czteroosobowa ekipa go opuszcza. Na punkcie nie do końca trzeźwa ekipa strażaków polewa mnie zimną wodą z jeziora - super. Uzupełniam herbatę i w drogę. Nie wspomniałem o pojawiających się na trasie otarciach - sutki od koszulki, biodra od pasa z bidonami, nie jest to najprzyjemniejsza część biegu. Ruszamy dalej z Natalią z Poznania - dopiero patrząc na wyniki dowiaduję się, że na 38 km - na punkcie pomiaru na Chełmcu - byliśmy w tej samej sekundzie - coś z tym jest nie tak chyba? Dalej, na 42 km byłem 6s przed nią - zastanawiające. Natalia musiała mniej marudzić na punkcie na stadionie, bo na Dzikowcu była przed nami, a nie wyprzedzała nas.
Ok, w mojej głowie powstał plan dogonienia jeszcze czterech osób, jakie widzieliśmy. Napieram na ile to możliwe, jednocześnie hamując się, bo jednak jest gorąco, a ja się tego gorąca boję. Kilometrów niby niewiele, ale paść można i kilometr przed metą. Wychodzimy na otwartą przestrzeń - czwórka jest jakieś 500m przed nami - wydaje mi się, że to dużo. Mierzę czas - ponad 3 minuty po nich docieramy do miejsca w którym byli. Napieramy dalej, głupio myśleliśmy, że uda nam się złamać 13 h, ale upał szybko daje się we znaki. Za późno zacząłem z nim walczyć, dopiero po punkcie pomiaru czasu na 91 km uświadomiłem sobie, że popełniłem błąd nie napełniając tam do pełna bidonów wodą.
Otwarta przestrzeń, nie ma gdzie ukryć się przed słońcem. Czwórki chyba nie widać, za to widzę inny cel, który zaczynamy gonić. Docieramy do lasu, wiemy, że już blisko. Parę kilometrów. Ale już nawet zbieganie daje się we znaki. Przewodzę grupie, i na głupie pytania Arka - "Na pewno chcesz tu zbiegać?" - nawet nie odpowiadam. Docieramy do zielonego szlaku, który doprowadziłby nas wprost do Boguszowa - ale nie, trasa skręca w lewo. Ludzie wyznaczający trasę to sadyści. Znowu zaczynam marudzić na tą głupią, zakręconą trasę. W mózgu już mi się gotuję, proszę o Arka, by polewał mi łeb głową, w akcie rozpaczy próbuję nakryć się liściem Łopianu czy czymś podobnym - bez skutku. Wyprzedzamy jeszcze jednego kolesia, oczywiście z głupia frant zagadując co i jak. Docieramy w końcu do zielonego szlaku - wydaje mi się że droga będzie już prosta. Za to mój organizm ma już dość - za gorąco. Mam ochotę nałożyć sobie na głowę warstwę z błota - jednak idę na kompromis i tylko ochlapuję włosy wodą z kałuży. Mam już wszystko gdzieś. Wybiegamy na otwartą przestrzeń, słońce pali na maksa już prawie do samego stadionu. Marzy mi się tłum kibiców w Boguszowie polewający mnie wodą. Na razie musi mi wystarczyć polanie się herbatą z bidona - z perspektywy czasu uznaję to za bardzo dobry pomysł. Przyśpieszamy, bo po asfalcie szkoda poruszać się powoli. Za torami w Boguszowie widzę uciekającą mi, ale wyraźnie zwalniającą, grupę czterech osób. Na ostatnim podejściu przed rynkiem doganiamy ich, już bez Natalii, którą gdzieś zostawiliśmy po drodze. Koniec z pilnowaniem Arka, muszę go wyprzedzić, po prostu zaczynam biec pod górkę, co staje się dla mnie szczytem heroizmu. O dziwo czuję się dobrze, tylko mi cosik ciepło. Herbata mi się skończyła i nie mam czym się ratować. Dobiegam prawie pod stadion - ale nie, wolontariuszka mnie zawraca, muszę jeszcze trochę pokrążyć, i wbiegam jeszcze do lasu. Mam trochę pod górkę, ale potem już w dół. Widzę jeszcze dwóch zawodników, którzy spacerkiem zmierzają do mety. Chcę się z nimi pościgać na ostatnich metrach, ale odrzucają moją propozycję. Ok, to wbiegam sam na metę, z 28 lokatą, a z 4-tym miejscem w kategorii wiekowej.. Czas nie powala, bo to 13 g, 16 minut i 7 sekund zdychania w upale .
Nie mogę powiedzieć, bym czuł się dobrze. Coś tam chyba piję, dzwonię do Ali i się pytam, gdzie jest. Ok, idę pod tą szkołę nieszczęsną, po drodze pytam o drogę bo coś kiepsko kontaktuję. Na miejscu wlokę się pod prysznic, potem idziemy na całkiem dobry obiad za kupon z biegu. Mam kiepski apetyt, bo najadam się wcale nie taką wielką porcją. Z baru idziemy na stadion, ponieważ czekamy na losowanie nagród. Ledwo znoszę temperaturę, chyba mam udar cieplny czy coś. Na stadionie znajduję sobie materac w cieniu i sącząc izostar leżę. Potem następuje dekoracja, dalej losowanie, w międzyczasie kolejne osoby docierają na metę. Ja o taj porze już bym nie dotarł, słońce by mnie zabiło. Pod koniec losowania padło na mnie - odbieram fajną torbę od sponsora - fundacji RECAL. W środku latarka, jojo, różowy workoplecak.
No nic, trzeba się zbierać. Marcin zawozi nas na pociąg, niestety Paweł pomylił godziny odjazdów i musimy czekać tam prawie godzinę - na szczęście melinujemy się w cieniu na trawce. Tak leżąc obserwujemy zmagania kolejnych zawodników. W końcu odjeżdżamy nowoczesnym pociągiem Kolei Dolnośląskich, a ja błyskawicznie zapadam w sen.
Relacja ze zdjęciami(zdjęciem)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu filips1 (2016-11-16,10:00): Ciekawa relacja i w 2017 roku spróbuję .
|