2016-06-22
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Wróciłem do żywych (czytano: 1146 razy)
Wróciłem do żywych. Jeszcze trochę obolały i opuchnięty, ale w końcu sport to zdrowie :-)
A faktycznie było ekstremalnie ciężko.
Piątek, 17 czerwca to deszcz, deszcz i jeszcze raz deszcz. Padało od rana. Dojeżdżając do Kołobrzegu wiedziałem, że nie będzie dobrze. Połączenia olbrzymiego wysiłku z wychłodzeniem organizmu spowodowanego deszczem doświadczyłem już wcześniej podczas kaliskiej setki. Tym razem było zdecydowanie cieplej, ale tony wody lecące z nieba nie wróżyły dobrze.
Zakup biletu na pociąg, przebranie się i ostatni odpoczynek przed startem. Kilku kolegów „ultrasów” również podążało z Kołobrzegu do Szczecina. Startowali w ubiegłym roku. Wtedy jednak trasa, zgodnie z nazwą biegu – 147 Ultra, mierzyła właśnie tyle kilometrów. Teraz to miało być klasyczne, szalone 100 mil, czyli 161 km. Kilometrów poprowadzonych drogami polnymi i leśnymi, z niewielką ilością asfaltu. Okazało się później, iż miało to bardzo istotne znaczenie biorąc pod uwagę, że przez cały tydzień w województwie zachodniopomorskim mocno padało.
Jeszcze w pociągu z niepokojem przeglądałem prognozę pogody. Godzinowa dawała nadzieję. Miało się przejaśnić ok. 18.00-20.00. Start z Wałów Chrobrego w Szczecinie przewidziany był na godz. 18.00. Życzyliśmy sobie nawzajem, aby deszcz ustał wcześniej, czyli ok. 17.30. Niebo okazało się dla nas łaskawe i tak też się stało.
Start z okolic Muzeum Narodowego wyznaczony był zarówno dla biegaczy, jak i rowerzystów. Ci drudzy mieli wystartować dwie godziny po nas. Lista startowa obejmowała 80 biegaczy i ok. 100 rowerzystów. Ostatecznie wśród biegaczy na starcie stanęło 68 osób. W większości doświadczeni ultramaratończycy i oczywiście ultramaratonki. Jak powiedziała w wywiadzie dla Radia Szczecin – Agata, doświadczona „ultraska”: „Jeżeli nic się z złego z ciałem nie dzieje do tego stopnia, że trzeba zejść to się biegnie, to się idzie, to się pełźnie, ale do przodu…”.
Pierwsze kilometry to asfaltowe drogi Szczecina. Zaczynamy wolno. To nie są wyścigi. Tu będzie biegła głowa, a nie nogi. Pierwsze punkty kontrolne to Iglotex (18 km), Sowno (32 km) i Maszewo (50 km). Po ok. 20 km i wbiegnięciu do lasu okazuje się, że nie będzie to taka „bułka z masłem”. Kałuże, a w zasadzie wielkie rozlewiska wody, uniemożliwiają bieg. Trzeba omijać mokre jeziora wychodząc poza drogę, często przedzierając się przez krzaki. To kosztuje sporo sił. Nie ma możliwości złapania rytmu biegu. Od kałuży, do kałuży… Kawałek po kawałku, metr po metrze. Do tego czuję, że energetycznie nie wygląda to najlepiej. Żele, które wziąłem ze sobą nie sprawdzają się w takich warunkach. Na szczęście udaje mi się dobiec do punktu żywieniowego w Sownie (32 km). Banan oraz trzy bułki z serem popite colą ratują sytuację. Robi się ciemno…
Następny punkt to Maszewo (50 km), gdzie będzie się można przebrać po trudach walki z błotem. Tymczasem okazało się, że błoto dopiero miało przystąpić do ataku. Zaatakowało zarówno nas biegaczy, jak i rowerzystów. Jak powiedział jeden z nich na mecie: „Błoto, błoto i cały czas błoto. Często zapadały nam się rowery, nawet po bidony. To armagedon…”
Walka, walką i trzeba było na nią znaleźć sposób. Ustawiliśmy się grupą z prowadzącym, który wskazywał, gdzie można biec: „Prawa, lewa, środek…”. To pomagało również rowerzystom, którzy nas doganiali i wymijali. Część z nich wymijaliśmy później na własnych nogach. Przejazdy przez głębokie kałuże, po kamieniach powodowały, że interes życia zrobiłby tam mobilny zakład wulkanizacyjny. Niemniej na 50 km zameldowałem się w mniej więcej przewidzianym wcześniej czasie. Opóźnienie od założeń wynosiło jedynie 15-20 minut. Uzupełnienie wody, przebranie skarpetek na suche (choć przez chwilę) i dalej do przodu – Nowogard (75 km) oraz Płoty (96 km). Trzeba w tym miejscu pochwalić organizatorów, którzy rewelacyjnie oznaczyli trasę. Tabliczki z nazwą biegu, taśmy, kamizelki odblaskowe oraz lampki led rozwieszone na drzewach powodowały, że ciężko się było zgubić. Chwilami robiliśmy tak, że biegliśmy od lamki do lampki, z przerwami na marsz. Oczywiście jeśli pozwalały na to wszechobecne kałuże.
Po następnej przerwie na 75 km zaczęło się już rozjaśniać. Wstający dzień z mokrymi mgłą polami i zagubionymi w rzeczywistości wsiami. Dopiero podczas takiego biegu można zobaczyć jak naprawdę wygląda życie na wsi. Przebiegając prawie przez podwórka, można widzieć w jakich warunkach żyją ludzie. Metafizyka i filozofia biegu.
Zbliża się czas śniadania. Płoty (96 km) witają nas ciepłym posiłkiem – zupa gulaszowa. Szybkie dwa talerze powodują, że wracają siły. Można przebrać się w lżejsze ubrania. Robi się ciepło. Przed nami jeszcze, czy aż 65 km? Nie wszyscy jednak dobrze czują się po nocy spędzonej w biegu. Kolega, który był w punkcie jeszcze przede mną siedzi zawinięty w folię termiczną i trzęsie się jak osika. Ktoś śpi na karimacie w rogu. Ktoś inny wisi na poręczy krzesła. Coś wydaje mi się, że 96 km to punkt krytyczny dla biegaczy. Po 12 godzinach ciężkiego przeprawowego biegu, wstaje nowy dzień, który wcale nie będzie łatwiejszy. Dlatego dalej trzeba biec głową. Ciało nie ma tutaj żadnego znaczenia.
Bez dokładnego sprawdzenia odległości do następnego punktu ruszam dalej. Doganiam Wiktora z Wolsztyna. Doświadczony ultramaratończyk, który rok temu biegł na tej trasie. Brał udział również w podobnym ultra – Gwint na początku maja. Maszerujemy i podbiegamy dalej razem. Takie wsparcie psychiczne jest ważne. Opowiada mi o kilku znanych osobach ze świata „ultrasów”. Nie spieszymy się, bo do najbliższego punktu jedynie ok. 13 km. Punktu tymczasem brak. Chyba popełniliśmy jakiś błąd. Dobiega do nas Artur z Bydgoszczy. Okazuje się, że jesteśmy na najdłuższym etapie, który ma aż 33 km. Boli… Słońce zaczyna coraz mocniej palić, droga w końcu wyschła, ale również my wysychamy. Dowiadujemy się, że wielu biegaczy już się wycofało. Jeszcze w Płotach byliśmy w okolicach 30-35 miejsca. Co dalej, zobaczymy.
Idziemy. Noga za nogą, krok za krokiem. Tempo naszego podbiegania jest niewiele lepsze niż marszu wobec tego nie ma co marnować sił. „Dotoczymy” się w końcu do tych Brojców (129 km).
Prawie 130 km za nami. Nie mam ochoty nawet jeść. Woda już mi nie smakuje. Plecy zaczynają boleć od plecaka (camelbaga z bukłakiem na wodę), który niby dobrze dopasowany, ale zaczyna uwierać. Po takim czasie już wszystko zaczyna uwierać. Kładę się na macie, aby podnieść nogi do góry. Słyszę tylko za chwilę: „Daniel, obudź się, musimy biec dalej.” Sam nie wiem kiedy zrobiłem sobie 10 minutową drzemkę. Dobrze, dodała mi sił. Możemy znów biec. Jest po godz. 14.00. Mamy przed sobą 17 km do ostatniego punktu kontrolnego – Byszewa. Jeśli tam dotrzemy przed zamknięciem punktu o 18.30 nic nas już nie zatrzyma w drodze na metę. Szacujemy, że realne jest zdobycie Byszewa o 17.00-17.30. No więc naprzód… Wszystko idzie dobrze, dopóki mamy asfalt. Potem zaczyna się bardzo długi odcinek starego i nierównego bruku. Cholerny bruk. Jest go tyle na trasie. Pod stopami czujemy każdy kamień. Boję się ryzyka skręcenia stopy. Napieramy…
Dogania nas zadowolony i uśmiechnięty biegacz. Nie jest nawet zabłocony. Skąd on się tu wziął? Okazuje się, że to uczestnik rywalizacji na krótszym dystansie (tak też można było). Mieszkaniec Kołobrzegu, ale nie do końca orientuje się terenowo. Podaje nam, że do punktu jest ok. 4 km. Tymczasem po 2-3 km drogowskaz pokazuje – Byszewo 5 km. Uff… Dawaj chłopie do przodu sam, my tu już człapiemy noga za nogą.
W końcu Byszewo. Hurra. Zwyciężymy, jeszcze tylko 15 km. Tylko…? Miłe dziewczyny częstują nas bananami, colą i wodą. Bułek z serem mam już na dzisiaj dość. W ogóle mam już dość. Jednak błotnisty początek dał się bardzo mocno we znaki. „Błotnisty wampir” wyssał z nas dużą cześć energii. Zabieramy ze sobą z punktu mojego imiennika – Daniela, który mierzy się z dystansem 110 km. Też nie wygląda dobrze. Do mety będzie raźniej. Chociaż i tak nie mamy już sił ze sobą rozmawiać. Wszyscy z trudem oddychamy. Ciężko…
Tym razem przewaga asfaltu. Dopiero przed samym Kołobrzegiem skręcamy w drogę gruntową, aby wejść do miasta z innej strony. Jeszcze 7 km. Jeszcze i jeszcze… Mijamy „lokalsów” pijących piwo przed sklepem. Pytają się nas od kiedy biegniemy (idziemy). „Od wczoraj, od 18.00”. Zaskakuje nas pytanie: „Ale spaliście gdzieś?” Tak, wiemy. Pojęcie przebiegnięcia jednorazowo 161 km wymyka się z możliwości objęcia tego rozumem. Bywajcie zdrowo…
Dobiega do nas jeszcze jeden z kolegów, z krótszych dystansów. Również jest z Kołobrzegu. Pociesza nas: „Jeszcze do ronda, potem w prawo, 500 m i meta.” Szkoda, że nie powiedział do którego ronda. Namnożyło się ich w Kołobrzegu. Mijamy ich chyba ze cztery i dopiero następne okazuje się tym właściwym. Ale jest, jest… Widzę Halę Milenium przy której zlokalizowana jest meta. Jeszcze tylko w lewo na parking i … trzeba go obiec, aby przekroczyć linię mety. Kto to wymyślił? Wiktor podrywa się do truchtu. Jak twierdzi metę trzeba pokonać biegiem. Próbuję zrobić to samo, ale bez rezultatu. Nie mogę oderwać nóg od ziemi. Doczłapię się.
Uff? Sam nie wierzę. Udało mi się tego dokonać. 161 km w 26 godzin, 35 minut i 39 sekund. Do limitu 28 godzin jeszcze trochę czasu. Jak to wyglądało – z Wałów Chrobrego wystartowało 68 biegaczy, w limicie czasu na metę dotarło 31 osób, byłem 21. Myślałem, że będzie gorzej…
Do żony byłem w stanie wysłać tylko jedno słowo: „Finisz”. Zapytała jeszcze: „Co czujesz oprócz bólu?” Odpisałem: „Nigdy więcej powyżej 100 km”. Ale czy na pewno? Niesamowita przygoda.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |