2016-04-19
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| maraton na ślepej petardzie (czytano: 1736 razy)
maraton na ślepej petardzie
Niedawno zmarł człowiek niezwykły – Jan Kaczkowski. Był księdzem, dyrektorem hospicjum, ale również człowiekiem chorującym na raka. Miałem kiedyś okazję porozmawiać z nim chwilę. On chorujący, ja, który… miał szczęście…
Ksiądz Jan napisał 3 książki. Dla wierzących i ateistów. Mądre książki. Tytuł drugiej – „Życie na pełnej petardzie”. Rozumiem ten tytuł być może bardziej, niż wielu innych czytelników, bo takie jest też teraz moje życie.
Z maratonem w Łodzi wiązałem duże nadzieje. Przygotowań nie przerwała żadna kontuzja. Nic nie przeszkadzało biegać. Tempa uzyskiwane na treningach i wyniki na zawodach pokazywały, że mogłem nawet myśleć o biegu poniżej 3:50.
Tydzień przed terminem maratonu złapałem przeziębienie. Intensywna kuracja pomogła, ale nie do końca. W sobotę przed startem jeszcze lekki katar i kaszel. Czy to przeziębienie nie osłabiło trochę organizmu? A dodatkowo pogoda zapowiadała się niezbyt maratońska. Miało być kilkanaście stopni.
W hotelu, w którym zakwaterowaliśmy się koleżanką, która zabrała się ze mną na ten bieg, już na początek niespodzianka. W holu odpoczywali czarnoskórzy biegacze. Skorzystałem z okazji i zrobiłem sobie z elitą maratonu wspólne zdjęcie. Cóż, na trasie maratonu są dla mnie nieosiągalni.
Tak przy okazji padło jedno z wyobrażeń o afrykańskich biegaczach. Od recepcjonistki dowiedziałem się, że 30-osobowa ekipa Afrykańczyków zjadła na obiad tyle ile hotelowa restauracja przygotowuje zwykle dla 50 osób. Widocznie tyle potrzeba dla utrzymania formy biegaczy biegających na ścięgnach.
Niedzielny, łódzki poranek przywitał mnie słońcem. Niedobrze. Prognozy przewidywały zachmurzenie, ale dopiero ok. godziny 11. Po śniadaniu ruszamy z Asią na Atlas Arenę. Skoro słońce to biegnę na krótko i w jednej warstwie. Spotykam zaledwie kilka znajomych osób. Pół godziny przed startem ruszamy z Asią na rozgrzewkę, każde w swoją stronę.
Na stracie trochę tłoku, ale szybko się rozładowuje. Biegnę spokojnym tempem, ok. 5:50. Później powoli przyspieszam, by kolejne kilometry pokonywać w tempie 5:40-5:30.
Na 4km dobiegam do grupy 4:15 i wyprzedzam ich. Robi się trochę wolnego miejsca i dlatego z daleka zauważam biegacza z Bydgoszczy, Władka. Władek ma 78 lat. I biegnie maraton. Zamieniam z nim 2 słowa i biegnę dalej. Na niebie prawie bezchmurnie, ale można się chować w cieniu rzucanym przez łódzkie wieżowce i kamienice.
W okolicach 10 km doganiam grupę na 4:00. Mój zegarek pokazuje średnie tempo z całego przebiegniętego dystansu 5:35. Przymierzam się do wyprzedzenia zająców na 4:00, ale o dziwo uciekają mi. Prowadzą momentami bieg w tempie 5:30 i szybciej, żeby po chwili zwolnić. Szarpią tempem. Postanawiam pobiec za nimi do 20km, a dalej swoim tempem.
Na 18 km wybiegamy na otwarta przestrzeń. Trasa prowadzi lekko z górki, a ja czuję dziwne osłabienie. Zbiera mi się na mdłości. Co jest?! Biegnę do nawrotu, grupa 4:00 ucieka mi coraz bardziej, a ja słabnę. I przechodzę w marsz.
Do mety jeszcze 23 km, a ja nie mam sił. Miał być maraton na pełnej petardzie, a ja idę na 20 km. Totalny niewypał. Czy jest sens dalej biec? Co robić? Pije wodę z własnej butelki. Mdłości nie znikają. Nie dam rady biec jeszcze tyle kilometrów. Jestem załamany.
Postanawiam dotrzeć do najbliższego wodopoju. Zmuszam się do wolnego biegu. Znowu idę. Znowu bieg. Wszystko to bez sensu, ale docieram do punktu z wodą. Jest też izotonik. Łykam glukozę, którą zabrałem ze sobą. Znowu trochę biegu i marsz. Mdłości powoli ustępują, ale siły gdzieś uleciały. Staram się biec jak najdłuższe odcinki.
Gdzieś po drodze pytam kibiców, czy jest w pobliżu jakiś sklep spożywczy. Nie ma, ale niedługo za zakrętem będzie stacja benzynowa. Chce kupić colę, bo kiedyś na treningu bardzo mi pomogła. Dobiegam wolno do tego zakrętu i widzę stację, ale jest dosyć daleko od trasy biegu. Rezygnuję, piję na kolejnym wodopoju i ruszam dalej. I wtedy słyszę kibica, który przez megafon ogłasza, że zbliża się grupa na 4:30. Zapowiada się, że dotrę do mety w koszmarnym czasie.
Dwa kilometry dalej zauważam przy trasie kiosk. Dobiegam, wyciągam 50zł, które zabrałem ze sobą i proszę o colę. Pani mi podaje, szuka reszty, a po chwili oddaje mi te 50zł. „Niech pan bierze colę i biegnie, nie mam jak wydać reszty”. Cole wypijam niemal duszkiem. Po chwili czuję, jak wraca chęć do biegu. Trasa prowadzi lekko z górki, więc zaczynam biec tempem 5:30 i szybciej.
I tu pojawia się następny problem. Pulsometr zwariował. Raz pokazuje bardzo wysokie tempo, to znowu bardzo niskie. Jest ciepło, wiem, że muszę uważać, aby nie przesadzić z wysiłkiem. Dlatego biegnę długie odcinki przerywając je na krótki marsz. A biegnąc wracam szybko do dobrego tempa.
Mijają kolejne kilometry, pojawia się trochę chmur na niebie, ale też ostrzeżenia. Co jakiś czas widzę ratowników medycznych udzielających pomocy. Moja czujność wzrosła. Czasem przechodzę w marsz profilaktycznie.
Na 4 km przed metą zaczynam liczyć, jaki czas mogę osiągnąć. Wychodzi mi, że może się udać nie pobiec powyżej 4:20. Słońce schowało się za chmurami, nogi niezbyt zmęczone, więc ruszam mocniej. Jeszcze kilometr do mety i wiem, że już się nic złego nie stanie. Przed Areną biegniemy w szpalerze kibiców. Jeszcze kilka metrów przy hali, zbieg do niej i przede mną mrok rozświetlany reflektorami.
I na tych ostatnich metrach nagle jakby wybuch petardy. Radość, ogromna radość, że dotarłem do mety, że pokonałem własne słabości. To nic, że czas 4:19:20 to mój najgorszy z wszystkich maratonów. Odniosłem w tym biegu zwycięstwo w innym wymiarze.
Za metą odbieram medal i tak, jak mam to zawsze w zwyczaju, całuję go. Tym razem mocniej, czulej.
Życie na pełnej petardzie to nie życie składające się tylko z samych sukcesów. To też porażki. Porażki, które nie muszą boleć. I sukcesy, i takie nieudane biegi jak ten ostatni maraton, są solą biegowego życia.
A po biegu poprosiłem Asię o zrobienie mi zdjęcia. Z medalem na piersiach i na napisie
miałem szczęście…
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu paulo (2016-04-20,08:22): zwycięstwo w innym wymiarze jest najważniejsze. Gratuluję! andbo (2016-04-20,12:13): Wielkie gratulacje! Podobnego "koszmara" przeżyłem we Wrocławiu więc wiem o czym piszesz i tym większy mój podziw, że dałeś radę. Powodzenia! Marco7776 (2016-04-20,15:53): To nie kwestia szczęścia. Dałeś radę, mimo wszystko, bo masz To w sobie ! Brawo !!! Wpis-petarda:-) Jarek42 (2016-04-20,15:59): Nie ma się co przejmować. Ja też kiedyś dużą część maratonu przeszedłem. marek100384 (2016-04-20,17:10): W 2013 roku biegłem maraton w Łodzi i miałem ten sam problem. W pierwszej połowie dystansu odcięło mi prąd i do mety człapałem. Z tym,że czas miałem jeszcze gorszy, ale to nie ważne, wtedy to była prawdziwa walka, więc mimo wszystko radość z ukończenia była. Jajacek58 (2016-04-20,22:03): Grzegorz, nie tylko miałeś szczęście , ale i masz hart ducha! Czas, miejsce, to tylko statystyka. Ciekawe, czy w końcu uda nam się spotkać gdzieś na trasie ? Joseph (2016-04-20,23:21): Ta pani z kiosku... Od razu skojarzyło mi się z hasłem: "Pielęgnujcie przypadkową życzliwość i piękne czyny pozbawione sensu" (Mariusz Szczygieł "Zrób sobie raj"). edjasti (2016-04-21,07:45): Na Twoim miejscu starałbym się poruszyć niebo i ziemię aby powołać komisję śledczą. Sugeruję nieśmiało, że Kenijczycy wyczuli konkurencję i w hotelu coś Tobie dosypali. Gdzieś wyczytałem, że lubią a nawet boją się facetów z zarostem. edjasti (2016-04-21,07:46): Miało być nie lubią. snipster (2016-04-21,08:33): Gratulacje :) Sukces zbudowany jest na porażkach :) Jolaw1 (2016-06-06,09:28): :-)
|