2015-10-25
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| najbardziej nie lubię samego biegania (czytano: 792 razy)
najbardziej nie lubię samego biegania
Bieg Św. Huberta w Tucholi to nie bieg, to biegowa uczta. Trasa, oprawa, zaplecze – wszystko na najwyższym poziomie. Dzisiejszy VI Bieg odbywał się dodatkowo przy bardzo sprzyjającej pogodzie.
Do Tucholi jechaliśmy w czwórkę. Jako pierwszy wsiadał ze mną Jurek, mój biegowy nauczyciel i przyjaciel. I tu spotkała mnie pierwsza miła niespodzianka. Jurek wiedział, że w ubiegłotygodniowym Półmaratonie Bydgoskim zająłem III miejsce w kategorii M60, ale nie wiązało się to z otrzymaniem najskromniejszego nawet pucharku, takiego robionego chińskimi małymi rączkami. Więc Jurek sam przygotował dla mnie statuetkę biegacza, a na podstawie tej statuetki tabliczki z informacją za jaki bieg, miejsce i czas.
Takiego mam biegowego przyjaciela.
Ruszamy w podróż. Po drodze zabieramy Bodka i Gucia. Trasa do Tucholi musiała częściowo ulec zmianie, bo we wsi Motyl trwa przebudowa. Jedziemy przez Sępólno. Spokojnie, wyruszyliśmy odpowiednio wcześnie. Trasa to głównie otwarte przestrzenie, ale czasem jedziemy w szpalerze jesiennych, kolorowych drzew.
W Tucholi już na parkingu spotykam wielu znajomych. Biuro zawodów bez kolejek. Odbieram co trzeba, jeszcze parę rozmów i wchodzę do szatni. Ubieram się na krótko, bo temperatura ok. 10 stopni. Zakładam jeszcze cieplejszą bluzę, bo z Tucholi jedziemy na start gdzieś w Borach i tam będzie trzeba czekać około godziny. Zabieram też mały plecaczek, żeby potem włożyć do niego bluzę i oddać do depozytu na linii startu. Plecaczek okazał się bezcenny.
Autobus dowozi nas do skrzyżowania z leśna drogą, którą musimy iść około 1,5 km. Kolumna biegaczy rusza w otoczeniu jesiennego lasu. Jest pięknie. Ja idę z Markiem, rozmawiamy o tymi i o owym. Marek na chwilę skręca do lasu w sprawie bardzo osobistej i natyka się na sowę (czy jak kto woli – kanię). Pyta mnie czy ją chcę. W pierwszej chwili mówię nie, ale potem zabieram. Do linii startu miałem już w plecaczku 3 sowy. Potem biegnę do lasu na rozgrzewkę. Rozgrzewkę połączona ze zbieraniem sów. Do depozytu oddaję ich chyba 10. Moje pierwsze grzyby w tym roku. I to jakie!
Czas na start. Ruszamy na wystrzał startera. Początkowo trochę tłocznie, ale dzięki temu nie biegnę za szybko. Pierwszy kilometr w tempie 5:12 bardzo mnie zadawala. Gdzieś na początku 2 kilometra dołączają do mnie Mariola i Darek. Trzymają moje tempo biegnąc krok za mną lub obok mnie. Droga już dużo szersza, biegnie sią swobodnie, czasem z górki, czasem pod górkę, ale nie są to trudne podbiegi.
Na 4 km dobiega do mnie młoda dziewczyna. Ucieka na parę kroków, ale doganiam ją i staram się utrzymać jej tempo. Trochę je szarpie. Mariola i Tomek ciągle za mną. Tak dobiegamy do pierwszego punktu z wodą. Darek zatrzymuje się na chwilę i traci z nami kontakt, Mariola biegnie za mną, a młoda rwie do przodu. Odwraca się i pogania nas i innych biegnących. Jakoś dotrzymuję jej kroku. Biegniemy tempem w okolicach 5:00. Jest dobrze.
Trasa biegu w Tucholi to na początek ponad 10 km lasem. Biegniemy w ciszy, ale też i uroku jesiennego lasu. Rozglądam się czasem, bo takie trasy są moimi ulubionymi trasami. Daja poczucie symbiozy z naturą. Bieganie nimi nadaje zupełnie inny sens bieganiu.
W okolicach 8 km młoda zaczyna zwalniać. Wyprzedzam ją i zaczynam dyktować tempo. Mariola tuż za mną, młoda powoli zostaje. My z Mariolą nie odpuszczamy. Na moment biegniemy obok siebie i Mariola przeprasza, że nie daje zmiany. Uśmiecham się tylko, bo przecież to nie problem. Po chwili znowu ja z przodu, ona 2 kroki za mną.
Na 11km kończy się las i jest punkt z wodą. Jeden łyk, reszta na plecy i biegnę dalej. Zaczyna się ostatnie 4,5 km, po asfalcie. Niby łatwiej, ale na początek podbieg, potem chwila płaskiego, znowu podbieg i tak do 14km. Jestem już bardzo zmęczony, ale mobilizuje mnie perspektywa dobrego czasu na mecie.
Ostatnie 1,2 km już z górki. Przyśpieszam, Mariola nie daje rady. Walczę już sam. Jeszcze tylko krótki podbieg do hali sportowej, w której jest meta. Koniec. 1:16:14, dobry czas. Kiedy biegłem tą trasą pierwszy raz, w 2011 roku, cieszyłem się jak dziecko ze złamania 1:20. Dzisiaj pobiegłem ponad 3 minuty szybciej. Dostaje medal i oglądam się, gdzie jest Mariola. Niewiele straciła. Dziękujemy sobie za wspólny bieg i wtedy słyszę, że mnie ktoś woła.
To Maryla, moja kuzynka ze Śliwic! Nic wcześniej nie powiedziała tylko przyjechała zobaczyć jak wygląda taki bieg. Maryla to córka nieżyjącego już wujka. Wujka najwspanialszego, wujka o którym pisałem w moim tekście pt. „Śladami szkólnego ze Śliwic”. Maryla ma nawet dla mnie kwiatki! Czy ktoś z Was był tak kiedyś witany na mecie?
Idę do szatni, potem na bigos myśliwski z kiełbasą. Wracam na halę i siadam z Marylą. Rozmawiamy o sprawach rodzinnych i sportowych. Na chwilę zostawiam ją samą, bo widzę, że Magda i Tomek szukają mnie wzrokiem. Umówiłem się z nimi na wspólne zdjęcie. Specjalne zdjęcie. Zabrali koszulki z Maratonu Poznań. Z ich maratońskiego debiutu, w którym Tomek pobiegł na 3:32, ale Magda przebiegając go w 5:59:44 dokonała rzeczy o wiele większej. Jeszcze raz ściskam ja bardzo serdecznie. Stajemy do zdjęcia. Niby jesteśmy na nim w trójkę, ale jest jeszcze ktoś – córka Magdy i Tomka, Weronika. Tak, z którą pobiegłem wiosną Cracovia Maraton. Ta która biegła z Magdą i Tomkiem w Poznaniu.
Ta która w maju tego roku pobiegła do Nieba.
Wracam do Maryli. Oglądamy dekorację zwycięzców. Maryli to się bardzo podoba. To co, za rok pobiegniesz? – pytam trochę żartobliwie. Maryla odpowiada jednak na serio – wiesz, pobiec to nie dam rady, ale z kijkami bym poszła. Już wiem, że ziarenko zaczyna kiełkować. Cieszę się bardzo, że przyjechała.
Kończy się dekoracja, a tu nagle Darek, prowadzący całe zakończenie biegu, woła mnie do siebie.
Bo było tak. Kiedy kończył się bieg w Tucholi to za każdym razem zgłaszałem pretensje – dlaczego na trasie w lesie nie ma kibiców?! W lesie pełno zajęcy, saren, jeleni i żadne z nich nie wyszło nam pomagać na trasie. Darek obiecywał, że w następnym roku będą, ale nic z tego nie wychodziło. Te leśne darmozjady ani myślały się pokazać. A w tym roku było inaczej.
Wychodzę na środek sali, Darek przedstawia mnie i opowiada właśnie o tych moich pretensjach i dlatego wręcza mi album ze zdjęciami zwierzyny Borów Tucholskich :). Dotrzymał słowa! Z jego ust pada jeszcze kilka miłych słowna na mój temat, także o tym blogu. Zaskoczył mnie Darek bardzo, oj bardzo. Z dwoma albumami (drugi o ludziach Borów) i torbą słodyczy wracam do Maryli.
Jeszcze tylko losowanie nagród, w którym akurat niespodzianki dla mnie nie było, i żegnam się z Marylą, dziękując jej za to niespodziewane spotkanie i czas wracać do domu.
Kiedyś na forum MaratonówPolskich jeden z biegaczy napisał takie zdanie – „z biegania najbardziej nie lubię samego biegania, ale lubię odbierać pakiety, spotykać się ze znajomymi, zjeść zupkę, losować nagrody itd.” . Ja dzisiaj miałem właśnie taki bieg – pełen niespodzianek, sympatycznych gestów wobec mnie, spotkań ze znajomymi. A czy nie lubię biegać? Lubię też, szczególnie kiedy biegnę po jesiennym lesie. Bo wtedy zawsze sobie myślę o tym, jakie to ja kurczę
miałem szczęście…
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |